"Jedyną szansą na ewentualne uratowanie Tomasza Mackiewicza było użycie śmigłowca, który wyniósłby ludzi jak najwyżej" - mówi RMF FM Jarosław Botor, jeden z czterech uczestników akcji ratunkowej na Nanga Parbat. Jego zdaniem wspinaczka na wysokość ponad 7200 metrów z miejsca, gdzie odnaleziono Francuzkę Elisabeth Revol, zajęłaby zbyt dużo czasu, by odnaleźć Polaka żywego.

REKLAMA

Realnie myślę, że około dnia by potrzebowali, żeby dotrzeć do niego na tę wysokość. Jeśli był w takim stanie, o jakim Eli mówi - a ja w to wierzę, bo nie podejrzewamy, żeby miała jakikolwiek interes w tym, żeby nam to dodatkowo koloryzować - to myślę, że on już wtedy nie żył. Ten stan, w jakim ona go zostawiła, to było dwa dni wcześniej, już był bardzo poważny. Wydaje się, że to mogła być kwestia godzin, kiedy Tomek zasnął i nie odzyskał przytomności. Cuda się zdarzają, ale myślę, że w tym przypadku to by się nie wydarzyło - mówi Jarosław Botor w rozmowie z reporterem RMF FM Marcinem Buczkiem.

Nie mieliśmy przekonania, że on przeżył pierwszą noc, a co dopiero kolejny dzień. Stąd ta decyzja. A Eli przecież też nie można było zostawić w tym miejscu - tłumaczy.

Według niego, Mackiewicz na pewno miał obrzęk płuc. Mógł mieć również obrzęk mózgu. To, że był odmrożony, to są rzeczy, z którymi jesteśmy w stanie sobie radzić. Jeśli jest obrzęk płuc i obrzęk mózgu, to te możliwości są bardzo ograniczone - podkreśla Botor.

Tylko śmigłowce mogły uruchomić skuteczną akcję. Wszystko, co by szło z dołu, to kwestia 2-3 dni. (...) Tomek nie miał żadnych dodatkowych rzeczy, śpiwora. Następuje okres takiego wychłodzenia, który jest nieodwracalny - i na pewno go to dotyczyło - uważa Botor.

Jego zdaniem, także już po uratowaniu francuskiej himalaistki śmigłowce przyleciały po nią i ratowników na Nanga Parbat dosłownie w ostatniej chwili: dwie, trzy godziny później - z powodu załamania pogody - nie byłoby to już możliwe.

(mpw)