​Czwarty sezon "The Crown" kończy się profetycznie. Zanim na ekranie pojawią się napisy końcowe w zbliżeniu widać twarz księżnej Diany. Właśnie bierze udział w sesji fotograficznej całej rodziny królewskiej. Jest Boże Narodzenie. Obecni są wszyscy, łącznie z Elżbietą II. Ale widza żegna jedna twarz - zrozpaczone oblicze młodej kobiety. Nie ma przed nim ucieczki. Wiemy doskonale jak skończy się jej historia, choć to nastąpi to dopiero w kolejnym sezonie. Na twarzy Diany możemy wyczytać rozkład wszystkiego, co w życiu ważne. Także rodziny królewskiej. W jej oczach już teraz widać ten tragiczny wypadek w Paryżu.

Jestem fanem seriali historycznych. Choć nie można tego porównać z lekturą akademickich podręczników, zawsze uczą nas czegoś, co mogło umknąć w szkole. Nawet jeśli - tak jak w przypadku "The Crown" - dają się ponieść fantazji. W tej najdroższej w historii Netflixa produkcji jest wiele zmyślonych scen. I nie mam na myśli wyłącznie ostatniego, czwartego sezonu. Nie wiemy na przykład czy księżna Diana jeździła po pałacu Buckingham na wrotkach, choć to bardzo możliwe. Wiemy natomiast jakiej słuchała muzyki i co poza jej małżeńską alkową robił jej mąż książę Karol i ona sama. Wiemy to głównie od niej.

Twórcy serialu musieli rozwiązać ważny dylemat. Czy pokazywać tylko sceny, które na pewno miały miejsce, bo wydarzyły się w sferze publicznej, czy dodać do scenariusza pikantne momenty, których nikt postronny nie był świadkiem. Gdyby wybrali tę pierwszą opcję, mielibyśmy do czynienia z dramatyzowanym dokumentem, a te potrafią być nudne. Jeśli poszliby wyłącznie w stronę sensacji, powstałby komiks. Wybrali zatem drogę pośrednią - łącząc historię z operą mydlaną. Dzięki temu obserwujemy precyzyjne budowane postaci. Cegła po cegle. Komorka po komórce. Dopiero wtedy Windsorzy mogą zachowywać się na ekranie jak ludzie.

Moim zdaniem nie robi to widzowi krzywdy. Gorzej z rodziną królewską. Nie mam wątpliwości, że musi oglądać siebie na Netfliksie z zaciśniętą szczęką. Ale sezon ochronny na Windsorów dawno się skończył. Dekonstrukcja historii Diany nie jest zabiegiem skomplikowanym. Od dawna żyje w przestrzeni publicznej. Mogła być tylko nieco bardziej lub mniej bolesna. Nie wiem natomiast czy kilkakrotne powtarzanie sceny z toalety, gdy cierpiąca na bulimię księżna wymiotuje, zwiększa wartość dramatyczną serialu. Natomiast niektóre sceny, które są kompletnie zmyślone - jak list mentora księcia Karola, lorda Moutbattena, w którym naciera mu uszu - znakomicie dopełniają fabułę.

Nie mam litości dla członków rodziny królewskiej. Już dawno temu zaserwowali Brytyjczykom, a poniekąd całemu światu, kilka skandalicznych sezonów. Wiadomo, że książę Karol to nie tylko następca tronu, obrońca flory i fauny. To także niewierny maż, cyniczny facet, który świadomie ożenił się z Dianą, doskonale wiedząc, że serce już dawno ulokował gdzie indziej. Jestem zachwycony odtwarzającą tę rolę Emmą Corrin. Momentami wygląda jak księżna, a osiąga to subtelnym grymasem twarzy czy delikatną mową ciała. Ma doskonałe wyczucie miejsca i czasu. Zdajemy sobie sprawę, że oglądamy film oparty na faktach, ale aktorzy grają tak znakomicie, że tworzą własne postaci. Nie mogą być rodziną królewską, więc muszą trochę być sobą. Dopiero po chwili stukamy się w czoło, przypominając sobie jaki tytuł nosi ten serial.

Ekranowa postać księcia Karola także trafia w dziesiątkę. Choć niektórzy eksperci wytykają mu drobne błędy - na przykład Karol nigdy nie wita się z ludźmi podając im rękę, a następnie kładąc na niej swoją drugą. Ale na ekranie to stwarza pewien nastrój. Buduje postać, która musi zostać z nami przez kilka odcinków. Znakomita, moim zdaniem, jest także Olivia Colman, która wcieliła się w postać Elżbiety II. W sumie nie wiemy jaka monarchini jest naprawdę, bo nie udzieliła nikomu wywiadu. Możemy zbudować ten obraz wyłącznie z jej publicznego wizerunku i informacji uzyskanych z kręgu do niej zbliżonym. Na tym głównie oparli się twórcy serialu. Zawiodła natomiast Gillian Anderson, która postanowiła być lepsza od Margaret Thatcher. Przerysowała postać brytyjskiej premier i stała się przez to groteskowa. To największe rozczarowanie tego sezonu.

Bardzo ciekawym zabiegiem twórców serialu jest zestawianie ze sobą zdarzeń historycznych z sytuacjami jakie przezywają prywatnie Windsorowie. Czasami mija się to chronologicznie z prawdą, ale pozwala nam wysiedzieć przed telewizorem. Tworzy też pewną metaforę. Bo jeśli dodamy czasowo wszystkie odcinki i wszystkie dotychczas wyprodukowane sezony, Netflix kradnie nam sporo życia. Więc lepiej niech to robi w ciekawym stylu. Nie wolno nam jednak pod żadnym pozorem zapominać, że oglądamy operę mydlaną, choć osadzoną w historycznej wannie. Po zawarciu tego kompromisu lepiej smakuje popcorn.

Bardzo zaskakująca na ekranie jest postać męża królowej księcia Filipa. Wydaje się on najbardziej normalny z nich wszystkich, choć od zawsze brytyjskie media lubią go przedstawiać jako skłonnego do gaf i odklejonego od rzeczywistości ekscentryka. Jest głową rodziny, którą siłą rzeczy nie jest. Książę Edynburga ma swoje za uszami, o czym dowiedzieliśmy się w poprzednich sezonach. Ale teraz jest pogodzony ze światem. Rezygnuje ze swoich ambicji i marzeń po to, by wiernie stać u boku królowej. Filip jest moralnym kompasem tego serialu. Busolą, która pozwala nam wierzyć, że w błękitnej krwi płynie także krew czerwona. Pytanie tylko, czy nie jest to kolejny zabieg reżysera?

Zachęcam wszystkich gorąco do objerzenia czwartego sezonu "The Crown". Zrobiony jest znakomicie, opatrzony dramaturgią i jak w każdej bajce, zmusza nas także do własnej konfrontacji z rzeczywistością. Nie wiem, na czyją korzyść i czy po tym sezonie bardziej polubimy rodzinę królewską, czy może stracimy do niej kompletnie sympatię. Warto się przetestować. To w obecnych, trudnych czasach pożyteczne narzędzie.