Marika Bret, dyrektorka kadr francuskiego tygodnika satyrycznego "Charlie Hebdo", musiała uciekać z mieszkania. Policja przechwyciła informację o planach zamachu na życie kobiety. Bret przyznała, że funkcjonariusze kazali jej spakować się i opuścić dom w ciągu 10 minut.

Marika Bret od pięciu lat żyje pod ochroną policyjną. Funkcjonariusze przechwycili informację o planach zamachu terrorystów na życie kobiety. Pracownica "Charlie Hebdo" została przewieziona przez policje do miejsca, którego lokalizacja jest utrzymywana w tajemnicy. Bret dostała również zakaz wracania do domu. 

Kobieta powiedziała w wywiadzie dla radia France Info, że policjanci z jej obstawy "ze względów bezpieczeństwa" zabronili ujawniania szczegółów gróźb skierowanych wobec niej. 

Kolejny dowód na to, że terrorystyczne ugrupowania islamistyczne są we Francji operacyjne - skomentował prezenter telewizji C-News.

Bret jest świadkiem w toczącym się procesie osób oskarżonych o współudział w atakach terrorystycznych. W 2015 roku dżihadyści napadli na paryską redakcję tygodnika satyrycznego "Charlie Hebdo". W zamachu zginęło 12 osób. Terroryści zaatakowali również klientów koszernego supermarketu i strażniczkę miejską. 

Francuski tygodnik, na początku września, opublikował specjalną okładkę numeru, na której ponownie znalazły się karykatury Mahometa.

Nigdy nie przestaniemy. Nigdy się nie poddamy - napisał dyrektor tygodnika Laurent "Riss" Sourisseau w komentarzu redakcyjnym udostępnionym mediom francuskim. Służy alarmują jednak, że redakcja w ostatnim czasie otrzymywała coraz więcej pogróżek. 


Bret: Nie boję się, ale ogarnia mnie wściekłość

Podobnie jak liczni komentatorzy i politycy, Bret wzywała do prawdziwej i zdecydowanej reakcji władz na działalność terrorystów. 

To, co zdarzyło się 7, 8 i 9 stycznia 2015 roku, zaczęło się o wiele wcześniej i wciąż idzie do przodu (...) Tu nie chodzi o mnie, ale o pokazanie klimatu nienawiści, w jakim żyjemy i konsekwencji tego klimatu - zaznaczyła Bret. 

W rozmowie opublikowanej na stronie internetowej tygodnika "Le Point" Bret tłumaczyła, że "ujawnia swą "eksfiltrację" (ewekuację, skrytą ucieczkę - przyp. red.), po ty by zaalarmować tych, którzy myślą, że tego rodzaju sprawy zdarzają się tylko innym. 

Jeśli "Charlie" wciąż jest "Charliem", to dlatego, że ci, którzy go tworzą, płacą za to pozbawieniem swobody ruchu, ale mają nadzieję, że kiedyś odnajdą normalne życie - przyznała Bret. 

Na pytanie, czy się boi, Marika Bret odpowiedziała przecząco. Ale za to ogarnia mnie wściekłość - podkreśliła. Kobieta tłumaczyła, że trudno jest jej jednak zaakceptować opuszczenie "swojej ostatniej przestrzeni spokoju". 

To dla wszystkich powinno być alarmem, sygnałem katastrofy rozgrywającej się wokół nas - dodała.

Wspólnicy terrorystów stanęli przed sądem

Niedawno rozpoczęty proces wspólników zamachowców z 2015 roku Bret określa "historycznym i politycznym". Kobieta uzasadnia, że ataki terrorystyczne uderzyły w "serce laickości i wolności słowa, czyli wartości których zawsze broni "Charlie Hebdo". 

Bret ubolewała: obecnie społeczeństwo nie akceptuje śmiechu, drwiny ani humoru, które są jak najbardziej pokojowym wyrazem myśli.

Do wściekłości doprowadzają mnie również liderzy skrajnej lewicy - zauważyła Bret, nawiązując do wypowiedzi szefa skrajnie lewicowej Francji Nieujarzmionej Jean-Luca Melenchona. 

Tygodniki "Charlie Hebdo" i "Marianne" polityk nazwał sługusami (radykalnie prawicowego tygodnika - red.) "Valeurs actuelles"

Według Bret: Melenchon nie jest jedyny w napędzaniu nienawiści, gdyż wielu polityków, którzy kierują się klientelizmem, w sposób niegodny stara się przypodobać potencjalnym wyborcom, dostosowując narrację do ich wyznania i koloru skóry. 

Opracowanie: