W sferze haseł niemal wszyscy jesteśmy zgodni, w interesie Polski i Polaków jest budowa silnej i solidarnej Unii Europejskiej. Problem w tym, co właściwie jesteśmy skłonni pod tymi hasłami rozumieć. Dziś, w tym szczególnym, rocznicowym dniu namawiam do szukania tego, co wspólne, co w naszym rozumieniu polskiej racji stanu nas bardziej zbliża, niż oddala. Mówicie, że to niełatwe? Owszem. Mimo sporów wciąż jednak mam nadzieję, jestem nawet przekonany, że jesteśmy w stanie co do niektórych punktów się zgodzić.

W sferze haseł niemal wszyscy jesteśmy zgodni, w interesie Polski i Polaków jest budowa silnej i solidarnej Unii Europejskiej. Problem w tym, co właściwie jesteśmy skłonni pod tymi hasłami rozumieć. Dziś, w tym szczególnym, rocznicowym dniu namawiam do szukania tego, co wspólne, co w naszym rozumieniu polskiej racji stanu nas bardziej zbliża, niż oddala. Mówicie, że to niełatwe? Owszem. Mimo sporów wciąż jednak mam nadzieję, jestem nawet przekonany, że jesteśmy w stanie co do niektórych punktów się zgodzić.
Flagi UE i Polski /Darek Delmanowicz /PAP

Zacznijmy od spraw najprostszych. Po drodze w Bieszczady miałem okazję w ubiegłym tygodniu przejechać się przed Podkarpacie. Dawno tam nie byłem, teraz nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jak ładnie tamtejsze wsi i miasteczka wyglądają. Owszem, dopłaty dla rolników, fundusze europejskie, pieniądze przesyłane przez bliskich pracujących za granicą, wreszcie własna pracowitość robią swoje. Po szarościach PRL-u niewiele już zostało. I tam, i w innych rejonach Polski także. Z jednej strony pokazuje to, że przynależność do Unii wiele nam daje, z drugiej dowodzi, że jeśli tylko stajemy się nieco zamożniejsi, potrafimy dbać o swoje otoczenie tak samo, jak inni. To kiedyś nie było takie oczywiste. A tu widać, że się pod tym względem wcale od naszych bliższych, czy dalszych sąsiadów nie różnimy. Prawda?

Myślę, że możemy się też zgodzić co do faktu, że pieniądze płynące do nas z Unii nie są formą jakiejś jałmużny, czy nagrody za dobre sprawowanie, lecz elementem systemu rekompensat za otwarcie rynku i zgodę na to, by bogatsze kraje Europy miały okazję u nas - i na nas - zarabiać. Można dyskutować, czy owo otwarcie nastąpiło na najlepszych dla nas warunkach, nie sposób jednak kwestionować faktu, że fundusze europejskie to element układu, na mocy którego za dostęp do wspólnego rynku płacą też kraje spoza Unii, choćby Norwegia, Islandia i Liechtenstein. Jeśli o mnie chodzi, wyglądam chwili, kiedy nasz rozwój gospodarczy i standard życia dojdą do poziomu, przy którym staniemy się już w myśl obecnie obowiązujących zasad płatnikami netto. Wcale nie będzie mi żal.

Co jeszcze? Myślę, że jesteśmy zgodni co do znaczenia wolności zgromadzeń, wolności poglądów, przekonań, religii, także wolności słowa. Nie chcielibyśmy, aby ktokolwiek i pod jakimkolwiek pozorem nam ją ograniczał. Nie przyszłoby nam też chyba do głowy, żeby oczekiwać od Francuzów, Niemców, Hiszpanów czy Szwedów, że wyrzekną się ze względu na nas swojej kultury, tożsamości, swojej historii i tradycji, że przestaną dbać o swoje dobre imię. No właśnie. I my tak samo mamy do tego wszystkiego prawo. Jedne kraje mają prawo bronić swojej laickości, inne swojej religijności, to różnorodność a nie nowa wersja urawniłowki powinna być naszą siłą. Czyż nie? Suwerenność jest nam potrzebna do tego, by chronić sprawy szczególnie dla danego kraju ważne, by konkurować na rynku idei, by na własnym przykładzie wskazywać, jaką drogą mogą pójść inni. System dopasowywania wszystkich do jednolitego szablonu jest instrumentem w rękach aktualnie najsilniejszych. Dla całej wspólnoty może okazać się katastrofą.

Unia Europejska nie jest klubem dżentelmenów, jest dobrowolnym związkiem demokratycznych i suwerennych krajów, które mają nie tylko swoje interesy, ale i prawo o nie zabiegać. Owo zabieganie powinno przy tym przebiegać w oparciu o jasne, zapisane w traktatach i równe dla wszystkich reguły. Jeszcze na etapie przepychania traktatu lizbońskiego, mieliśmy w większości złudzenia co do istoty panujących w Unii mechanizmów, potem przekonaliśmy się, że w takich sprawach jak Nord Stream 2, kryzys migracyjny, polityka klimatyczna czy historyczna, wreszcie zmiany zasad dotyczących pracowników delegowanych, sentymentów nie ma. Czy to oznacza, że powinniśmy przedefiniować polską rację stanu i uznać, że my swoich interesów nie mamy? Wręcz przeciwnie. Czy możemy mieć złudzenia, że walcząc o swoje będziemy poklepywani po plecach równie gorliwie, jak... nie walcząc? No nie bądźmy śmieszni. Czy powinniśmy mądrzej i skuteczniej walczyć? Z pewnością.

Sporu o to, czy kłopoty Unii to w większym stopniu skutek działań sterowanej z Berlina, Paryża i Brukseli biurokracji, czy niesforności gromadki państw, które nie chcą się owemu sterowaniu poddać, szybko nie zażegnamy. Zapewne nie zażegnają go też nadchodzące wybory do Parlamentu Europejskiego. Owe spory nie powinny nam przesłaniać radości z tego, że jednak staramy się być razem. Mamy prawo uważać, że nasz pomysł na Unię jest lepszy od pomysłu "tamtych". "Tamci" mają prawo uważać, że to oni mają rację. Dyskutujmy. Szukajmy sojuszu państw podobnie myślących. I nie bredźmy o polexicie. Unia Europejska to już także my, Polacy. Nasza trudna historia dała nam unikatową świadomość, do czego różne utopie mogą prowadzić. Przekonujmy i... przekonajmy innych, że warto brać to nasze doświadczenie pod uwagę. I nie dajmy sobie wmówić, że tym będziemy w Unii szczęśliwsi im mniej będziemy sobą. To nieprawda.