Ile jest warta praca 100 nauczycieli, czyli czterech przeciętnych polskich szkół, do których chodzi statystycznie rzecz biorąc tysiąc dzieciaków? Jakie jest znaczenie czasu spędzonego przez setkę nauczycieli na staraniach, by ten tysiąc przyszłych obywateli uczyć pisania, czytania, liczenia, myślenia, tworzenia i rozumienia: świata, siebie i innych? Ile warte jest wychowywanie - poprzez pracę i zabawę - tysiąca dzieciaków, które będą stanowić o przyszłości społeczeństwa? Jak cenna jest rola setki nauczycieli dla tego społeczeństwa, które w taki czy inny sposób wyznacza wartość rożnych rodzajów pracy? Odpowiadam: praca tych stu nauczycieli warta jest tyle, ile robota jednego szefa dużego banku, którego zadaniem jest dbałość o zysk firmy i wartości akcji.

Żądają podwyżki o tysiąc złotych na głowę. Ostro, zważywszy że spełnienie tego żądania kosztowałoby budżet ładnych kilka miliardów złotych rocznie. Zamierzają strajkować i okupować siedziby kuratoriów. Zapewne wskórają niewiele, ale pewnie dzięki protestom, obiecywane przez rząd podwyżki przyjdą szybciej i będą wyższe, o 100 - kto wie - może nawet 200 złotych. 

Nauczycieli jest w Polsce 700 tysięcy, w tym 600 tysięcy w placówkach publicznych, z czego pół miliona w szkołach, bo reszta w przedszkolach. Uczniów jest prawie sześć i pół miliona, w tym milion czterysta tysięcy przedszkolaków. A zatem - jak łatwo policzyć - jeden nauczyciel przypada na dziesięciu uczniów. Może nauczycieli jest za dużo? Może szkoła jest niedzisiejsza? Może... Ten tekst nie traktuje jednak o szkole, lecz o tym, na jaki podział wypracowanych dóbr jako społeczeństwo się godzimy i co z tego wynika, choćby dla atrakcyjności zawodu nauczyciela, dla jego motywacji i jakości jego pracy.

Z tej rzeszy belfrów, większość jest niezadowolona z wynagrodzenia, więc ich związki zawodowe domagają się podwyżek - o tysiąc złotych dla każdego. Podważają przy okazji wyliczenia rządu, który twierdzi, że nauczyciel kontraktowy zarabia średnio ponad 3 tys.złotych brutto, mianowany ponad 4 tys., a dyplomowany nawet sporo ponad 5 tys. złotych brutto. Z irytacją twierdzą, że władza manipuluje danymi, bezczelnie wliczając do tych sum dodatki i odprawy emerytalne.

Irytację nauczycieli z pewnością wzmogła niedawno tzw. piątka Kaczyńskiego. Planując dodatkowe wydatki warte dziesiątki miliardów złotych, rządzący pomyśleli o młodych i o emerytach, a także o mieszkańcach wiosek, do których nie opłaca się wysłać busa. Rząd poprzestał jednak na piątce, nie chciał szóstki. Nie wziął pod uwagę nauczycieli. 

Dziś profesorskie ciśnienie mogła dodatkowo podnieść informacja o tym, że jakieś pięć razy tyle co nauczyciel mianowany, zarobi mianowany właśnie dyrektorem w PGNiG 33-letni były rzecznik rządu. Został dyrektorem marketingu. U gazowego prawie-monopolisty będzie się zajmował... zdobywaniem rynku. 

Jakie CV mógł przedstawić Rafał Bochenek zarządowi firmy gazowej, w której większość udziałów ma Skarb Państwa? Wykształcenie prawnicze, radny miejski w Wieliczce, prezenter prognozy pogody w telewizji Kraków, a następnie konferansjer - na wiecach Andrzeja Dudy. Potem rzecznik rządu i minister w kancelarii premiera oraz pełnomocnik rządu do spraw organizacji szczytu klimatycznego w stolicy chronicznie zasnutego smogiem Górnego Śląska. 

Można się domyślić, że decydujące były jednak referencje. Dość powiedzieć, że dziś, gdy całą sprawę opisała prasa, obecna rzeczniczka rządu Joanna Kopcińska pytana o nominację oceniła, że Rafał Bochenek jest "pracowitym człowiekiem". 

Są jednak posady, z którymi łączą się pensje sugerujące, że ich znaczenie jest nieporównanie większe. Bardziej znaczące niż sporej szkoły i całego zastępu dyrektorów marketingu, razem wziętych. Otóż unijny nadzór bankowy, na mocy europejskich przepisów, zmusił banki do ujawniania pensji swoich najlepiej opłacanych pracowników. 

Okazuje się, że ponad milion euro rocznie, czyli kilkanaście razy więcej niż były rzecznik rządu i kilkadziesiąt razy więcej niż nauczyciel - nawet ten dyplomowany - zarabia w Polsce dziewięciu pracowników banków. Z opublikowanych właśnie danych wynika, że w 2017 roku jeden z prezesów w Polsce zarobił nawet ponad 2 miliony euro i chodzi zapewne o prezesa, kontrolowanego jeszcze wtedy przez Włochów, PEKAO - pana Luigi Lovaglio.

Dodać wypada, że wynagrodzenia bankierów w Polsce to i tak bieda z nędzą. W całej UE, powyżej miliona euro zarobiło w 2017 roku prawie 5 tysięcy osób, z czego trzy i pół tysiąca w Wielkiej Brytanii, gdzie mieszczą się centrale wielkich banków. Poza tym barierę miliona euro przekroczyło aż 400 szefów w bankach w Niemczech i po 200 we Francji oraz we Włoszech. 9 polskich milionerów to zatem wyraz raczej spartańskiego ducha polskiej bankowości. 

Z publikacji nadzoru wynika też, że tuzin bankowych dżentelmenów - prawie wszyscy w Wielkiej Brytanii - zarobiło ponad 10 mln euro, a jeden nawet ponad 40 milionów euro.  

To już jakieś 500 razy więcej niż wart jest kontrakt byłego rzecznika rządu, a kontraktowy nauczyciel na taką roczną pensję musiałby pracować pięć tysięcy lat.