Zarobki dwóch pracownic NBP, mimo że oficjalnie wciąż nieznane, od kilku tygodni wciąż pobudzają wyobraźnię niemal wszystkich w Polsce. Pora, by Bank zdał sobie sprawę, że zapłacenie rachunku za ich nieujawnianie jest nieuchronne. I by rządzący zdali sobie sprawę, że to oni go zapłacą.

Tej sprawy nie da się zamilczeć. Pierwsze doniesienia o zdumiewających wysokością wynagrodzeniach szefowej jednego z departamentów NBP i dyrektorki gabinetu prezesa ukazały się już siedem tygodni temu, a sprawa wciąż nie schodzi z pierwszych stron gazet. Z upływem czasu upór NBP w odmawianiu informacji na ten temat jedynie pogłębia zniecierpliwienie i przekonanie, że coś rzeczywiście jest na rzeczy. Gdyby porzucenie tego tematu było możliwe, już byśmy o niej zapomnieli - bo święta, bo Sylwester, bo wreszcie coś się wyjaśniło. Tymczasem wciąż nie wyjaśniło się nic. To nie tylko irytujące, to także błąd.


Atrakcyjne pod każdym względem


Kwestia zarobków pań, nazywanych ewidentnie złośliwie "asystentkami", "dwórkami" lub "aniołkami" prezesa NBP ma wszelkie cechy potrzebne do medialnej eksploatacji przez długie miesiące. Obie panie uznawane są za osoby atrakcyjne, mają też dość specyficzny, jednolity image. Obie są postaciami zagadkowymi jeśli chodzi o kompetencje; jedna jest magistrem filologii rosyjsko-ukraińskiej, druga ukończyła Wyższą Szkołę Promocji, zaocznie. Wcześniej, jak twierdził w nagranej rozmowie z Leszkiem Czarneckim szef KNF Marek Chrzanowski "gdzieś we Wrocławiu ona reklamowała rajstopy. 20 lat temu była modelką". Jak można wykorzystać tak niebanalne kwalifikacje z pracą na eksponowanym stanowisku w banku centralnym? Już samo to pytanie godne jest udzielenia wyjaśnień, nie mówiąc o pensjach.


Wynagrodzenia na miarę… czego?


Obu paniom prezes NBP powierzył stanowiska tak sobie bliskie, że panie uznawane są powszechnie za jego asystentki. Wrażenie to potęguje fakt, że to one właśnie towarzyszą mu zwykle w wystąpieniach publicznych. Wrażenie to może być też wynikiem ich rzucającej się w oczy powierzchowności, niemniej jest dość silne.

Związane z tym niewybredne komentarze, zwłaszcza w sieci, z pewnością zasługują na nazwanie hejtem. Można je jednak uznać także za objaw zniecierpliwienia tym, że NBP wciąż odmawia ujawnienia tego, co irytuje chyba najbardziej - zarobków obu pań.

I tak się przecież wyda!

Zdumiewającym zrządzeniem losu władze NBP nie są prawnie zobowiązane do publikowania swoich oświadczeń majątkowych. Tym bardziej nie dotyczy to urzędników Banku. Kiedy jednak w tzw. przestrzeni publicznej pojawiają się doniesienia o zarobkach rzędu 60-80 tysięcy złotych miesięcznie - z pewnością warto je wyjaśnić. Choćby dlatego, że Bank z jednej strony żąda w tej sprawie sprostowania, z drugiej jednak - nie podaje informacji właściwej.

Nie podając jej NBP popełnia poważny błąd. Ujawnienie zarobków szefowej departamentu komunikacji i promocji ucięłoby temat. Może boleśnie, gdyby dziennikarskie wyliczenia okazały się zawyżone, może mniej boleśnie, gdyby nie chodziło o sumy tak wysokie. Może pozostali urzędnicy Banku byliby oburzeni.

Zwracam jednak uwagę, że i teraz są pewnie oburzeni, a uporczywe odmawianie ujawnienia informacji na ten temat raczej ich nie uspokaja. Nie tylko ich zresztą.


Ile to jest?

Żeby uchwycić proporcje zarobków jednej z pań do rzeczywistości wystarczy sobie uświadomić, że tego rzędu pieniądze to sumy wyższe niż ostatnie znane wynagrodzenie prezesa NBP (57 tysięcy złotych). Podawana w prasie, oparta na wyliczeniach suma jest kilkukrotnie wyższa niż zarobki prezydenta czy premiera, i ośmiokrotnie wyższa niż uposażenie poselskie. To niemal dwa tysiące złotych za jeden dzień pracy.

Kto zapłaci?

Nieufność wobec wykręcającego się od udzielenia prostej odpowiedzi NBP to tylko jeden z odczuwalnych powszechnie kosztów całej sprawy. Kolejnym będzie jednak podważenie zaufania do ekipy rządzącej, która toleruje podobne działania. Tej samej ekipy, która nie wahała się obniżyć zarobków poselskich w podobnej sytuacji przed rokiem, kiedy krytykowano ja za nagrody dla ministrów.

Dla porządku dodajmy, że te nagrody dla ministrów za cały rok wynosiły tyle, ile jedna z pań o których mowa zarabia w ciągu miesiąca.

Warto, by rządzący uświadomili sobie i to, i że tak dziś wszystkich zajmujące zarobki urzędniczek NBP zostaną jednak sprawdzone - choćby dzięki kontroli NIK, która dobiegnie końca w połowie czerwca.

I ujawnione po opracowaniu wyników kontroli. Być może przed wyborami.