Przy okazji prognoz przed tegorocznymi nagrodami Nobla nieśmiało wspominano o szansach badaczy, którzy potwierdzili istnienie efektu tak zwanego kwantowego splątania i w ten sposób otworzyli drogę do jego możliwego wykorzystania w komputerach kwantowych. Zjawisko, które niektórzy określają nawet jako "upiorne", straszyło ponad 80 lat temu samego Alberta Einsteina, któremu nie zgadzało się z jego własną teorią względności. Minęły lata i wydaje mi się, że na temat "względności" to my możemy dziś powiedzieć znacznie więcej, niż on wtedy, a ze splątaniem kwantowym mamy do czynienia na co dzień i wcale nie trudno nam dojrzeć je gołym okiem. Tyle, że nie w fizyce, a w polityce. Kto wie, może nawet odniesienie się do życia publicznego - szczególnie przed wyborami - pomoże nam te upiorne kwantowe efekty łatwiej zrozumieć.

Splątanie kwantowe można z grubsza opisać tak. Wyobraźmy sobie parę fotonów, które przechodzą przez jakąś cudowną maszynę, powiedzmy kryształ, która rozsyła je w różne strony liniowo spolaryzowane. Fotony mogą oddalić się z czasem na olbrzymią odległość i choć nie wiemy dokładnie, jaki jest kierunek polaryzacji każdego z nich, gdy zmierzymy go w przypadku jednego fotonu, natychmiast będziemy wiedzieć, że w przypadku drugiego, jest... dokładnie prostopadły. Właśnie owa natychmiastowość budziła opory, bo przecież informacja nie może się przemieszczać szybciej od światła. Jak się jednak okazuje, nie musi. Ale o tym za chwilę.

Gdzie tu miejsce na politykę? Fizycy co prawda twierdzą, że efekt splątania jest ograniczony do mikroświata i nie da się w naszej makroskali znaleźć żadnej analogii. Mam jednak wrażenie, że przez chwilę możemy się tym nie przejmować i zamiast fotonów wyobrazić sobie dowolnych polityków Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, ogólnie koalicji rządowej i opozycji. Wywieźmy ich jak najdalej od siebie, po czym znienacka zadajmy jednemu z nich praktycznie dowolne pytanie. Czego możemy być pewni? Ano tego, że niezależnie, jak daleko od siebie ci politycy fizycznie się znajdują, po odpowiedzi jednego możemy natychmiast poznać odpowiedź drugiego, po prostu ten drugi udzieli odpowiedzi... całkowicie przeciwnej.

Jeśli więc jeden mówi "tak", to drugi "nie", jeśli ten "lato", to tamten "zima", jeśli ten "wina", tamten "zasługa", jeśli jeden "Suweren", drugi... "Konstytucja". Czy jakoś tak. Owo splątanie z czasem przeniosło się też na innych, już nie tylko polityków, działaczy samorządowych, urzędników, dziennikarzy, nawet artystów, wreszcie i tak zwanych zwykłych wyborców, którzy zajmują się i interesują normalnie czym innym i mogliby się w polityczne spory nie angażować, a jednak coraz bardziej się angażują... I tak stajemy się równocześnie splątani i spolaryzowani. 


W dużym uproszczeniu kwantowy efekt splątania zdołano w końcu wyjaśnić mniej więcej tak: rozbiegające się fotony nie są takie sobie pojedyncze i niezależne, są elementem większej całości, a badania polaryzacji jednego z nich dostarczają nam od razu informacji o całym układzie, żadna wiadomość nie musi tu więc prędkości światła przekraczać. Niestety w polityce sprawy mają się nieco inaczej. Owszem owi rozdzieleni politycy (że pozostaniemy dla uproszczenia już tylko przy nich) też są elementem większego (i jakże splątanego) układu, jednak ich deklaracje praktycznie żadnej informacji o rzeczywistości, poza może nimi samymi, nie przynoszą. Inaczej mówiąc, wsłuchani w same sprzeczne deklaracje tej i owej strony w sumie nie dowiadujemy się o naszej rzeczywistości więcej, lecz mniej. Jeśli należymy do tej topniejącej części elektoratu, która nie ustawiła się jeszcze po konkretnej ze stron politycznej barykady, musimy sami się wysilić, poszukać bardziej wiarygodnych źródeł, zastanowić się, co w tym wszystkim jest naprawdę ważne, komu zaufać i... podjąć decyzję. To bywa niełatwe, ale możemy się pocieszać myślą, że nasz głos może szalę przechylić.

Fakt, że ta niezdecydowana grupa wyborców zdaje się maleć, też da się wytłumaczyć. Co raz bardziej oczywiste jest, że we współczesnej polityce wyborcy, nawet w głosowaniu lokalnym, przejmują się raczej losem całego kraju i samych, wystawiających kandydatów partii. Co ciekawe, niedawno potwierdzili go w swej pracy dwaj... matematycy z USA. Mattias Polborn Vanderbilt University i Stefan Krasa z University of Illinois opisali na łamach "American Political Science Review" nowy matematyczny model politycznej konkurencyjności. Zgodnie z nim wyborcy coraz mniej przejmują się przekonaniami, czy programem konkretnych kandydatów, raczej tym, jak ich głos wpłynie na ogólny układ sił. Coraz mniej jest więc po obu stronach umiarkowanych wyborców, którzy byliby gotowi poprzeć umiarkowanego kandydata przeciwnej partii, bo akurat w tej czy innej sprawie jest im bliższy. Stąd tylko krok do obserwacji, że właśnie w związku z tym zmniejsza się też pula tych umiarkowanych kandydatów, partie stawiają na ostry i wyrazisty przekaz. Polaryzacja jeszcze bardziej rośnie i... kółko się zamyka.

Są i tacy komentatorzy, choćby w USA, którzy się tą  polaryzacją nie przejmują. Twierdzą, że owo ostre zaangażowanie nie tłumi demokracji, wręcz przeciwnie, pomaga jej rozkwitać, pokazuje, że  coraz większej liczbie z nas po prostu zależy. To, jak bardzo nam zależy, bywa momentami nieco uciążliwe, czasem nawet niesmaczne, ale ogólnie mówiąc, jest jednak pewną obywatelską wartością. W sumie to wciąż od nas zależy, czy będzie jak było, czy może tak, jak ma być. Mimo splątania i polaryzacji powinniśmy umieć obserwować i wyciągać wnioski. W drodze do urny wyborczej to wystarczy.