Przyznałem się wczoraj na Twitterze do tego, że powrót kolejki na Kasprowy Wierch w polskie ręce mnie po prostu ucieszył. Nieoczekiwany, bardzo szeroki odzew pokazał mi, że sprawa jest ważna też dla innych, czuję się więc w obowiązku, by temat nieco rozszerzyć. Tym bardziej, że wśród opinii krytycznych powtarzało się pytanie, z czego właściwie się tu cieszyć. Mam wrażenie, że tego nie trzeba wyjaśniać. Albo się to czuje, albo nie. Jednak każde pytanie jest zaproszeniem do rozmowy, więc się przyczynami mojego "ucieszenia" podzielę.

Należę do pokolenia, dla którego za PRL-u kolejka na Kasprowy Wierch była jednym z nielicznych symboli sukcesów przedwojennej Rzeczpospolitej, o której generalnie przecież nie wolno było dobrze mówić. Była pamiątką tego szczególnego okresu naszych dziejów, za którym tęskniliśmy, na powtórkę którego nie mogliśmy w dającej się przewidzieć przyszłości liczyć. Fakt, że kolejka była sztandarową inwestycją II RP, że wykonano ją w imponująco krótkim czasie, miał dla mnie kiedyś i ma nadal duże znaczenie. Decyzja o sprzedaży Polskich Kolei Linowych była przykra, nawet oburzająca, niezależnie od tego, kto ją wtedy podejmował, decyzja by kolejkę na Kasprowy wraz z innymi odkupić, jest moim zdaniem bardzo dobra. Tym bardziej, że koleje linowo-terenowe na Górę Parkową i Gubałówkę też zbudowano za II RP. Uważam, że symbole są ważne, te akurat symbole należą w Polsce do najlepiej znanych, jeśli chcemy być poważnym państwem, nie powinny być na sprzedaż. To także symbole neutralne i uniwersalne, które powinny być nam wszystkim podobnie bliskie. Tak przynajmniej mogłoby się wydawać.

Emocje związane z Kasprowym mają dla mnie charakter ponadpartyjny, niepolityczny, przede wszystkim osobisty. Pamiętam pierwszy wyjazd z Rodzicami, na początku lat 70., kiedy tak niemiłosiernie lało, że z wagoników niemal nic nie było widać, z budynku górnej stacji nie dało się wyjść, a mimo to emocje były pierwszorzędne. Pamiętam, kiedy co roku w wakacje z Mamą i Tatą wyjeżdżaliśmy na Kasprowy w jedną stronę, by iść w góry, Mama zawsze chciała iść w prawo, w łagodniejsze Tatry Zachodnie, my z Tatą zawsze w lewo, w Tatry Wysokie. Zwykle skręcaliśmy w lewo. Pamiętam godziny spędzone w dolnej stacji w Kuźnicach, w kolejce do kolejki o świcie w Nowy Rok 1982. Po sylwestrowej nocy spędzonej w Domu Turysty w Zakopanem przyszliśmy całą grupą licealnych przyjaciół, by wykorzystać zaświadczenia o zgodzie na pobyt w strefie nadgranicznej (wszyscy "cierpieliśmy" na infekcje górnych dróg oddechowych) i pojeździć na nartach. Drzemaliśmy tam przed świtem "przewieszeni" przez barierki przed być może najbardziej udanym dniem stanu wojennego. 

Pamiętam kolejkę z lat późniejszych, kiedy prowadząc w góry grupy turystów, czy wczasowiczów musiałem odpowiadać na dziesiątki pytań, w tym najczęstsze, o dokładne miejsce słynnego skoku Józefa Uznańskiego. Ale emocje w oczach tych, którzy jechali w górę po raz pierwszy, którzy wzdychali, gdy kolejka obniżała się za podporą, były szczere. Pamiętam też do dziś pytanie jakiegoś Polonusa, który koniecznie chciał się dowiedzieć, czy na Kasprowy można wjechać samochodem. Wydawało mi się absurdalne. Dopiero kilkanaście lat później przekonałem się, że w USA samochodem wjeżdża się nawet na parę czterotysięczników. Podobno w dawnych wagonikach niektórzy przewodnicy opowiadali grupom historyjkę o odpadającej podłodze, by obserwować potem gorączkową walkę wycieczkowiczów o dostęp do charakterystyczny skórzanych pasów u sufitu, ale sam nie miałem odwagi tej sztuczki spróbować. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo... pewności nie mam. Wiem natomiast na 100 proc., jak wiele zawdzięczają kolejce wszyscy ci, którzy w Tatrach chcą nabrać prawdziwej kondycji. Na Kasprowy można bowiem wejść z Kuźnic pięknym zielonym szlakiem nawet więcej, niż raz dziennie, jeśli kolejkę wykorzysta się do zjazdu, oszczędzając czas i kolana.

I to jest właściwie moja zasadnicza odpowiedź na pytanie, czemu się cieszę, że znów należy do nas. Tak po prostu. Emocjonalnie. Nawet, jeśli nikt nie chciał jej stamtąd zabierać. Jak to często przy okazji emocji bywa, nie wnikam przy tym w to, czy taka decyzja miała lub nie ekonomiczne uzasadnienie. Zakładam nawet, że niekoniecznie, ale nie to wydaje mi się to najważniejsze. Jeśli już miałbym się odnieść do sprawy merytorycznie, bez żadnych emocji, to owszem chciałbym się dowiedzieć, ile to kosztowało. Inaczej mówiąc, czy dopłaciliśmy dużo, czy bardzo dużo. To istotne, bowiem chciałbym też, żeby wyjazd na Kasprowy był dla zwykłych rodzin dostępny. By mogły wyjechać w górę, popatrzeć, zachwycić się i bez szkody dla natury, zjechać w dół za niewygórowaną cenę.

Nie podzielam obaw o stan tatrzańskiej przyrody, bo szczerze mówiąc, w budowę żadnej stacji narciarskiej z prawdziwego zdarzenia w rejonie Kasprowego Wierchu nie wierzę. Nie ma tam na to miejsca. Tatrzański Park Narodowy zgodzi się na co najwyżej remont wyciągu krzesełkowego w Dolinie Goryczkowej i wszystkim nam, większym i mniejszym miłośnikom świętej góry narciarzy, będzie to musiało wystarczyć. I wystarczy. Wszystko można będzie oczywiście lepiej lub gorzej zorganizować, liczę, że uda się lepiej. Narciarzom odwiedzającym Zakopane bardziej przydałoby się otwarcie tras na Gubałówce i Butorowym Wierchu, co do których... też żadnej pewności nie ma. A jeśli już PKL pod nowym kierownictwem zechce pokazać, że potrafi, będzie okazja też od Jaworzyny Krynickiej, po Górę Żar i Mosorny Groń.

Na koniec muszę oczywiście przyznać, że doskonale widzę, iż Prawo i Sprawiedliwość skorzystało z okazji, by sprawę wpisać w kampanię samorządową, ale to rząd PO-PSL upierając się przy sprzedaży PKL dał mu taką okazję. Przez ostatnich 5 lat, jeżdżąc kolejką na Kasprowy, a nawet patrząc na nią, wściekałem się na Platformę Obywatelską. Swoimi działaniami PiS mnie od tych negatywnych emocji uwolnił, sprawił, że teraz mogę o Platformie zapomnieć. Przynajmniej w Tatrach...