Na zdjęciach w liczniejszym gronie podobamy się bardziej - przekonują naukowcy z Uniwersytetu Kalifornii w San Diego. Wyniki ich badań potwierdzają tak zwany "efekt cheerleaderki", po raz pierwszy nazwany tak, przez słynnego kobieciarza Barneya Stinsona, jednego z bohaterów serialu "Jak poznałem waszą matkę". Pisze o tym w najnowszym numerze czasopismo "Psychological Science".

Badacze z Kalifornii przeprowadzili eksperymentów z udziałem 130 ochotników. Pokazywano im zdjęcia 100 osób i proszono o ocenę ich atrakcyjności. Niektóre ze zdjęć pokazywały ocenianą osobę wraz z dwiema innymi osobami, albo spreparowane tak, że widać ją było samą. Badani przeciętnie wskazywali na wyższą atrakcyjność osoby pokazanej w grupie. Różnica nie była duża, sięgała paru procent, ale można było ją zauważyć.

"Poprawa" wizerunku następowała nie tylko wtedy, gdy osoba oceniana była widoczna na jednym zdjęciu z innymi, ale także, gdy jej pojedyncze zdjęcie było pokazywane wśród kilku lub kilkunastu innych. 

Zdaniem badaczy z San Diego, efekt ten łatwo można wytłumaczyć. Oglądając serię zdjęć lub zdjęcie grupowe budujemy sobie uśredniony obraz urody występujących na nich osób. Każdą z nich oceniamy potem mimowolnie jako bliższą temu średniemu obrazowi. Dodatkowo odczuwamy paradoksalny z pozoru efekt polegający na tym, że za najbardziej atrakcyjne uznajemy twarze najbardziej przeciętne, które niczym się nie wyróżniają. Dlatego każda z osób na zbiorowym zdjęciu zyskuje w naszych oczach.

Nawet jeśli efekt jest niewielki, niektórym z nas przyda się każda pomoc, na jaką możemy liczyć - podkreślają autorzy pracy. I trudno się nimi nie zgodzić.