W ubiegłym roku oglądaliśmy go w kinach jako Hitlera u Machulskiego i Wałęsę u Wajdy. Nie zwalnia tempa. W nowym filmie Wojtka Smarzowskiego "Pod Mocnym Aniołem" - o miłości do wódki i do kobiety - gra Jurka. Pisarza-alkoholika, który dla ukochanej próbuje zerwać z piciem. Film powstał na podstawie nagrodzonej Nike książki Jerzego Pilcha pod takim samym tytułem. Ta rola wymagała od aktora przekroczenia pewnych granic. I psychicznych i fizycznych. "Ustaliśmy z Wojtkiem, że robimy to na sto procent, bez żadnej taryfy ulgowej" - mówi Robert Więckiewicz w rozmowie z dziennikarką RMF FM Katarzyną Sobiechowską-Szuchtą.

REKLAMA

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: Kiedy dostałeś propozycję od Wojtka Smarzowskiego, żeby zagrać Jureczka - to wywołała ona u ciebie więcej radości, że oto jest świetny materiał do pracy nad dobrą rolą czy więcej obaw, że to wyzwanie, któremu trudno będzie sprostać?

Robert Więckiewicz: Miałem obawy, ale innego rodzaju, niż te, o które pytasz. Po raz pierwszy dostałem ten scenariusz kilka lat temu. I to było bliskie w czasie innej roli, którą wtedy grałem w filmie "Wszystko będzie dobrze".

Tam grałeś uzależnionego od alkoholu trenera sportowego.

I bałem się wchodzić po raz drugi do tej samej rzeki. Ale umówiliśmy się, że jeszcze raz przeczytam i książkę i scenariusz.Tak się stało. I wtedy ustaliliśmy z Wojtkiem, że robimy to. Ale na sto procent, bez żadnej taryfy ulgowej, że to będzie wspinaczka na Mount Everest bez tlenu i bez lin poręczowych. Jeśli chodzi o wyzwanie - to absolutnie się nie bałem. Wyzwania są bardzo pożyteczne i potrzebne. Miałem raczej ciekawość. Dostrzegłem w tym materiale szansę na zrobienie kolejnego kroku w mojej tzw. zawodowej karierze. I tak się starałem się to zrobić. Choć nie ukrywam, że to było dla mnie jakiegoś rodzaju przekroczenie.

Z jednej strony dajecie nam historię opowiadaną linearnie, a z drugiej poszarpaną w czasie.

Wojtek wyszedł z założenia, że czas pijaka nie jest linearny. To są jakieś reminiscencje, że nie wiadomo, co mu się śni albo co jest nierzeczywiste, a co jest realne i prawdziwe. I na ekranie bardzo mocno to widać, że ten czas, jego ciągłość, jest zakłócona. Na ekranie widać to jeszcze bardziej niż było to zapisane w scenariuszu, bo w scenariuszu mieliśmy bardzo precyzyjnie rozpisane kolejne wizyty na oddziale terapeutycznym.

Jest w tym filmie wiele mocnych scen, które siedzą w pamięci, ale jedna robi szczególne wrażenie - ta w której twój bohater wchodzi do łazienki i widzi siebie jako trupa w wannie.

To polega na zbudowaniu pewnego stanu w sobie, który tak naprawdę musiałem utrzymywać przez pół roku, bo tyle trwało kręcenie tego filmu. Kręciliśmy oczywiście z przerwami, ale nie do końca da się wyłączyć wtyczkę w takiej przerwie i normalnie funkcjonować. To jest rodzaj drive'u który się ma przez ten cały czas. Dla mnie była to jedna z wielu takich scen, które wymagały innego energetycznego i mentalnego nastawienia.