Fotografie z pierwszej zimowej wspinaczki na ośmiotysięcznik, czyli z polskiej wyprawy na Lhotse w 1974 roku, pierwszego zimowego zdobycia przez Polaków Mount Everestu w 1980 roku oraz budowy stacji polarnej im. Henryka Arctowskiego na Antarktydzie w 1977 roku - to bezcenne materiały, które znajdują się wyjątkowym archiwum Mirosława Wiśniewskiego. Wieloletni lekarz i fotograf rozpoczął swoją wielką przygodę z najwyższymi górami odwożąc do domu legendarnego kierownika wypraw himalajskich Andrzeja Zawadę. Już kilka miesięcy później prowadził wyprawową ciężarówkę wypełnioną po brzegi, pokonując drogę sprzed Kolumny Zygmunta aż do stóp najwyższych gór świata. Dziś trwa walka o uratowanie jego zapomnianego i wymagającego szybkiej konserwacji archiwum, liczącego 10 tysięcy negatywów. "Fotografie są w różnym stopniu zniszczenia. Trzeba je przede wszystkim zabezpieczyć i zdigitalizować" - mówi RMF FM 82-letni dziś Mirosław Wiśniewski. Ocaleniem jego dorobku zajęły się jego córka Maria oraz Sandra Włodarczyk, kuratorka szykowanej dużej wystawy. "Odbędzie się jesienią 2019 roku w Warszawie. Mamy też plan, by później jeździć z nią po Polsce" - wyjaśniają. Jeszcze do niedzieli potrwa zbiórka pieniędzy, które pomogą uratować ten zbiór.

REKLAMA

Michał Rodak: Trwa zbiórka na uratowanie pana zbiorów. Co znajduje się w tym ogromnym archiwum? To nie tylko materiały znane i pokazywane przez lata na pana wystawach, ale też takie, których wcześniej - poza panem - nikt w zasadzie nie widział?

Mirek Wiśniewski: Tak, oczywiście. Zwykle tak bywa. Jeżeli przygotowuję wystawę, a ona ma 80 zdjęć, to do tego jest około 3-4 tysięcy negatywów, z których się wybiera drogą eliminacji. Jeżeli przygotowuję album na 150-200 zdjęć, to jest ich w sumie 10 tysięcy. Trzeba to zebrać, pokatalogować...

Od wielu, wielu lat fotografuję hasselbladem. Dopiero od niedawna, od 4-5 lat, aparatem cyfrowym. Teraz kiedy córka i jej przyjaciółki zajmują się tym archiwum, to sam stwierdzam, że te materiały są różnej jakości. Od kilku lat są folie aluminiowe, które są w specyficzny sposób zbudowane, mikrogranulowane. Są całkowicie przejrzyste i łatwo je oglądać. Bierze się pod światło i właściwie wszystko wiadomo, ale to dopiero od 4 lat, a ja fotografuję lat 60. Te dawne materiały są więc w różnym stopniu zniszczone. W ciągu 80 lat przenosiłem się. Były częste przeprowadzki i dopiero teraz utknąłem na zachodnim Mazowszu, w bardzo pięknym krajobrazie, a właśnie krajobraz Polski był zawsze głównym motywem mojej działalności.

Dopiero kiedy poznałem Andrzeja Zawadę i całą grupę świetnych alpinistów, to oni mnie sprowadzili na "złą drogę", czyli do alpinizmu. To są zwykle przypadki, jak spotkanie z Andrzejem Zawadą. On mówi: "Słuchaj, tak patrzyłem i jak odwoziłeś mnie do domu, to prowadziłeś samochód jedną ręką. W ogóle nie patrzysz na ulicę, a świetnie prowadzisz. Wiesz co, mam dla ciebie propozycję. Interesujesz się górami, prowadzisz świetnie samochód. Pojedź z nami na wyprawę". Oczywiście się zgodziłem, bo od pewnego czasu grupą moich przyjaciół byli wyśmienici alpiniści...

O to właśnie chciałem zapytać. Jak to się stało, że wieloletni lekarz, z wieloma sukcesami, zaczął jeździć na wyprawy himalajskie?

Zaczął się w Polsce ten alpinizm w wysokich górach. Tak nagle, z powodu tego, że państwo polskie odpuściło i dawało paszporty. Stało się to sportem, więc nasze paszporty były w Centralnym Ośrodku Sportu. Ja miałem w najgorszych czasach PRL-u zawsze trzy paszporty, a w tej chwili mam jeden i nawet nie wiem, gdzie on jest. Jeden z tych paszportów był w związku fotografików polskich, bo byłem artystą, więc on był przechowywany w ministerstwie kultury i sztuki; drugi był właśnie w Polskim Związku Alpinizmu, czyli w COS-ie; trzeci - taki prywatny - okazyjnie wydawano mi - lub nie - na różne inne moje wyjazdy.

Pierwsza taka wielka wyprawa, z którą się bardzo blisko zetknąłem, była na Kunyang Chhish w Karakorum (7852 m - przyp. red.). Powstała z tego świetna książka, takie zbiorowe dzieło uczestników ("Ostatni atak na Kunyang Chhish" z 1973 roku, autorzy to Józef Nyka, Andrzej Paczkowski i Andrzej Zawada - przyp. red.). Bardzo mi się podobała ta atmosfera.

Z tej okazji u mnie w domu działo się wszystko - różne przyjęcia, spotkania, pakowanie na wyprawę... Jak się pan domyśla, wszystko to się działo ku entuzjazmie mojej żony. Dom przestał być tylko mieszkaniem. Spało np. ponad 20 osób w takim mieszkanku M4 na Woli w Warszawie. Ale moja żona to polubiła, podobnie jak Anna Milewska - żona Andrzeja Zawady. Chyba nie miała zresztą innego wyjścia. W przypadku tych naszych żon - one wcześniej czy później są w to wciągnięte. A ja wciągnąłem się w to bardzo...

...i pan łączył na wyprawach trzy funkcje: kierowcy, lekarza i fotografa.

Głównie kierowcy. Wtedy właśnie, gdy odwiozłem go z takiego spotkania, Zawada powiedział: "Słuchaj, to zrób zawodowe prawo jazdy, to pojedziesz na wyprawę jako kierowca". Odpowiedziałem: "Dobrze, oczywiście". Nie zdawałem sobie sprawy, co to w ogóle znaczy być kierowcą na takiej wyprawie.

Polski Związek Alpinizmu kupił jelcza. Kosztował 600 tysięcy złotych. To był nowy jelcz, 10-tonowy, trójosiowy. Ja lubię jeździć. Na kursach dla kierowcy zawodowego, to wtedy była kategoria C, dorobiłem jeszcze kategorię E, pozwalającą kierować ciężarowymi z 10-tonowymi przyczepami. To się bardzo przydało. Dwa razy wlokłem przyczepę na wyprawę, np. zimowo-jesienną na Everest. Było dużo sprzętu, a jeszcze przyłączały się inne zespoły.

Jeździłem dużo samochodem osobowym po całej Europie. Lubiłem grzebać w samochodzie i wszystko robiłem sam, a to było związane z moim wyuczonym zawodem, bo jestem z zawodu chirurgiem. 30 lat byłem chirurgiem - 15 lat w Instytucie Matki i Dziecka, a 15 lat w Centralnym Szpitalu Klinicznym Wojskowej Akademii Medycznej. Takie operowanie czegoś w brzuchu jest bardzo podobne do naprawy samochodu osobowego i jelcza też. Rozebrać w czasie drogi zwolnicę mostu tylnego, czyli najbardziej skomplikowaną część w jelczu, to mniej więcej stopień trudności jak przy przeszczepie śledziony.

Moim trzecim zawodem, ale głównym i uprawianym najdłużej jest fotografia. Później to się nazywało fotografią artystyczną, przyjęto mnie do związku i tu mam taki znaczek Związku Polskich Artystów Fotografików. Jest złoty, bo przysługuje honorowemu członkowi.

Jak było podczas pierwszej długiej ekspedycji?

Jadąc na pierwszą wyprawę, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy o stopniu trudności. Załadowano mi tego jelcza, trochę przeciążając. Miał 12 ton towaru przy wadze własnej ponad 8 ton. Najkrótsza droga z Warszawy do Katmandu wynosiła 14 tysięcy kilometrów. Raz wydłużyła się nawet do 16 tysięcy. Różne były te drogi dotarcia do gór wysokich w Pakistanie, jak K2, Broad Peak czy Gaszerbrumy oraz w Nepalu, jak Everest, Makalu, Lhotse, Kanczendzonga. Zależało to od sytuacji politycznej i militarnej.

Na Lhotse nie chciano nas puścić przez Turcję z powodu konfliktu zbrojnego grecko-tureckiego o Cypr. Jest to opisywane dość często i zanosiło się groźnie. Wtedy Pakt Warszawski całą swoją potęgę gromadził na granicy radziecko-tureckiej, po drugiej stronie Araratu, głównie w Armenii i w Gruzji. Władze tureckie nie chciały nas przepuścić w żaden sposób. Sprzyjający tutaj władcy PRL-u bardzo starali się, żeby otrzymać zgodę. Był wtedy taki wiceminister spraw zagranicznych Naszkowski, a Andrzej Zawada uprawiał wtedy taki zawód "dyplomacja alpinistyczna". On odnajdywał się w tej rzeczywistości, a w gruncie rzeczy był człowiekiem całkowicie apolitycznym, o ile w ogóle w Polsce jest to możliwe. Był taternikiem i alpinistą, a wiadomo kim byli taternicy - to była zawsze opozycja. Wszystko jedno czy to był Janusz Onyszkiewicz, czy Andrzej Paczkowski. Rząd sobie z tego zdawał sprawę, ale jednocześnie pokazywał: "Skoro my pozwalamy na wielkie wyjazdy i uprawianie tego sportu opozycji, to jesteśmy na wskroś demokratyczni"...

Zostawiając politykę i wracając do samego archiwum. Już po powrocie, co działo się z tymi materiałami z wypraw himalajskich czy innych pana podróży?

Zaprzyjaźniając się z alpinistami, zacząłem robić wystawy. Po powrocie z Lhotse, powstała wystawa "Lhotse, Himalaje, Nepal". Słynna wystawa, tak wielka, że jak miałem ją otworzyć w galerii Związku Fotografików Polskich na Kanonii w Warszawie, obok Zamku Królewskiego, to była we wszystkich salach. Było tak dużo ludzi, że nie mogłem przejść przez plac Zamkowy. Każdy wie, jak wygląda - Kolumna Zygmunta, zamek, potężny plac... Ja z trudem się przecisnąłem w ogóle, żeby się dostać tam i otworzyć tę wystawę.

My rozmawiamy dzisiaj właśnie z tego powodu, że teraz jest takie samo zainteresowanie himalaizmem, alpinizmem... Wszyscy się na tym znamy, bo K2, bo wyprawy, bo Nanga Parbat... Jak wtedy, kiedy jechała pierwsza narodowa wyprawa zimowa w góry najwyższe - Lhotse, później był Everest... W przypadku tej pierwszej, po zapakowaniu jelcza, odbyła się uroczystość pożegnania nas. Pożegnanie odbyło się właśnie na placu Zamkowym. Podjechałem ciężarówką pod Kolumnę Zygmunta. Proszę to sobie wyobrazić, bo teraz nie byłoby to możliwe, policja by nas zgarnęła. A wtedy był ten entuzjazm ludzi. "Narodowa wyprawa polska wyjeżdża na taką wspaniałą przygodę" - mówili...

Rozumiem, że ten moment też uwiecznił pan na zdjęciach...

Jest to pożegnanie. Jest teraz odnalezione. Właśnie Marysia, Sandra i Kasia odnalazły te zdjęcia. One są, ale w różnym stopniu zniszczenia. Czasami są jeszcze czarno-białe, czasami barwne i je trzeba przede wszystkim zabezpieczyć. Pierwsza rzecz to zdigitalizować.

Przeprowadzałem się do trzech domów na Mazowszu Zachodnim w jednej gminie - najpierw był Ojcówek, zbudowałem dom. Już wtedy przyjaźniłem się z alpinistami. Później było Popiele - duży dwór. Teraz następny dom... Te przeprowadzki materiałowi fotograficznemu nie robiły dobrze. Czasem to była piwnica, gdzie była pracownia albo obok pracowni gabinet mojej pierwszej żony - lekarki. Była tam wilgoć i z powodu braku tych profesjonalnych folii, których nie produkowano, żona robiła mi na takiej sklejarce cieplnej folie z woreczków plastikowych. To był najgorszy sposób przechowywania. On oddziaływał bardzo źle na emulsję, a poza tym nie było profesjonalnych laboratoriów.

Myśmy sami to obrabiali. Jako członek związku uczestniczyłem w takich sympozjach, szkoleniach w NRD. Była tam taka firma ORWO, która przejęła bezprawnie firmę AGFA. Od nich usiłowaliśmy zdobyć przepisy na obrabianie tych filmów. Faktem jest, że robiliśmy to sami, nie zawsze prawidłowo utrwalając i zdobywając do tego składniki. Czasami trafiały nam się też różne przygody. W PRL-u fotografowałem intensywnie wizyty papieża Polaka w Polsce. Jeździłem sam swoim samochodem, z własnym sprzętem. Wydawało mi się, że tak będzie najbezpieczniej. Tymczasem wróciłem, zacząłem to obrabiać i obraz po kilku godzinach niknął. Nie było go. Z obydwu wizyt papieża nie mam zdjęć, a miałem najlepsze błony fotograficzne. Co się okazało? Przesyłałem to do wytwórni. Oni robili analizę i okazało się, że gdzieś tam po drodze, w jakiejś bramce, naświetlono mi je promieniami alfa, które wbudowywały się w emulsję i powodowały ginięcie obrazu. To samo dotyczyło wszystkich innych przypadków. Przecież liczba przekraczanych granic w czasie wypraw była tak imponująca! Przywoziliśmy ogromną ilość fotografii. Te wyprawy - jak gdyby - zmieniały się w wyprawy fotograficzne.

I jak to się stało, że właśnie wy zajęłyście się tym materiałem?

Sandra Włodarczyk: Ktoś musiał się tym w końcu zająć. Negatywów, które dotyczą bezpośrednio wypraw himalajskich, jest trochę ponad 10 tysięcy. Jest lepiej niż się spodziewaliśmy, jeśli chodzi o poziom zniszczenia tych materiałów. One nie muszą zostać poddane faktycznie takiej długiej, żmudnej, profesjonalnej obróbce konserwatorskiej. Wystarczy, że zostaną oddzielone, posegregowane, zapakowane w bezkwasowe koszulki itd. W tym momencie właściwie chodzi głównie o to, żeby zostały dobrze zarchiwizowane, podzielone tematycznie i zdigitalizowane. Mamy kilka firm, które mogą się tym zająć, więc właśnie teraz jesteśmy na tym etapie wyboru i faktycznej obróbki. Jesienią przyszłego roku powstanie wystawa w Domu Spotkań z Historią w Warszawie. Jej głównym założeniem będzie pokazanie właśnie Mirka jako dokumentalisty i tego pierwszego momentu, w którym Polacy zaczęli się zajmować himalaizmem zimowym.

Jak dużą część tego archiwum chcecie obrobić?

Około 3 tysięcy negatywów, więc ta wystawa będzie naprawdę duża.

Ale to nie tylko zdjęcia. Są tam też dokumenty i pamiątki.

Tak, są dokumenty. Jest część pamiątek z wypraw, jak czekany i inne malutkie, drobne przedmioty.

Czyli wystawa nie będzie tylko fotograficzna...

Staramy się, żeby tak było, tak.

W archiwum pana Mirka jest też materiał dźwiękowy. Co to jest dokładnie?

Materiał dźwiękowy pochodzi z wyprawy na Antarktydę. Jest to zapis doświadczenia jednego z załogantów z "Dalmoru", czyli statku, który na tę Antarktydę płynął. To taka dosyć barwna opowieść o tym, jak to u wybrzeży przeżyli burzę śnieżną i sztorm. To nagranie też na pewno znajdzie się na wystawie.

Ono było gdzieś wcześniej udostępnione czy to będzie pierwszy raz?

To będzie pierwszy raz. Nagranie wykonał właśnie Mirek na magnetofonie szpulowym u siebie w pracowni fotograficznej na pokładzie tego statku.

Cztery lata temu zaczęłyście wystawiać zdjęcia z archiwum na aukcjach. Co się wtedy wydarzyło?

Maria Wiśniewska: Rodzice znaleźli się w dosyć trudnej sytuacji finansowej. Były to aukcje, które miały na celu wspomożenie ich finansowo. Rzeczywiście, odbyły się dwie takie aukcje, które okazały się dosyć dużym sukcesem, bo ludzie bardzo chętnie kupowali te zdjęcia. Natomiast tak naprawdę, pomijając ten wątek finansowy, to był też taki pierwszy moment, w którym zaczęłyśmy myśleć o tym, żeby zrobić coś więcej z tym dorobkiem fotograficznym taty, żeby rzeczywiście to gdzieś pokazać... Tata uczestniczył w ważnych momentach w historii, czyli i w wyprawach wysokogórskich, i w zakładaniu pierwszej polskiej stacji antarktycznej... To jest taki materiał, który po prostu warto zachować, żeby można było później odtworzyć to, jak wtedy wyglądały wyprawy himalajskie oraz jak wyglądał ten nieznany rozdział polskiej nauki, czyli badania antarktyczne.

Zbiórka jeszcze trwa. Kiedy się kończy?

Sandra Włodarczyk: Kończy się 30 września...

Maria Wiśniewska: Nazywa się "Jak Polacy wymyślili himalaizm zimowy - ratujemy archiwum fotografii Mirka Wiśniewskiego". [WESPRZYJ ZBIÓRKĘ!] Tak można nas znaleźć. Wszelkie informacje są też na Facebooku pod hasłem: "Archiwum polskiego himalaizmu zimowego".

Macie jakieś wsparcie? Ktoś zainteresował się tym instytucjonalnie - ze środowiska górskiego czy kulturalnego?

Sandra Włodarczyk: Wspiera nas Fundacja Kukuczki, oczywiście także Dom Spotkań z Historią, który będzie z nami tę wystawę współorganizować, ale mamy też gigantyczne wsparcie od ludzi, którzy są tym tematem zainteresowani. Udało nam się już zebrać ponad 50 procent kwoty. Teraz walczymy o to, by tych pieniędzy było po prostu jak najwięcej i byśmy mogli jak najwięcej zrobić, jak najwięcej tego materiału zdigitalizować - nie tylko do wystawy, ale też po prostu na przyszłość.

Dzięki temu, że te prace już trwają, jest szansa, że w przyszłym roku ta wystawa rzeczywiście powstanie?

Ona będzie na pewno. Będzie na pewno jesienią 2019 roku w Warszawie. Mamy też taki plan, żeby później z tą wystawą pojeździć po Polsce.

Możemy też oficjalnie powiedzieć, co wydarzy się za rok na kolejnym festiwalu górskim w Lądku-Zdroju?

Myślę, że możemy. Planujemy, żeby za rok w Lądku zrobić przedpremierę tej wystawy, czyli pokazać jej część tutaj, właśnie dla festiwalowej, górskiej publiczności.

Czy przy okazji z tych materiałów powstanie jeszcze nowy album?

Maria Wiśniewska: Liczymy na to, że rzeczywiście będzie też publikacja, która spełni rolę katalogu do tej wystawy, ale to jeszcze zobaczymy. Na razie skupiamy się na tym, żeby przygotować materiał do pracy przy wystawie.

Sandra Włodarczyk: Aczkolwiek liczymy na to, że otworzy nam ona nowe perspektywy i pojawią się nowi ludzie zainteresowani tematem, którzy wejdą z nami we współpracę.

Wywiad nagrano podczas XXIII Festiwalu Górskiego im. Andrzeja Zawady w Lądku-Zdroju.