Film przeciw przesądom - tak dotykające tematu relacji polsko-żydowskich "Ziarno prawdy", które w piątek wchodzi do kin, nazywa Borys Lankosz. Jak podkreślił reżyser, jego cel jest taki, by "ludzie po tym filmie chcieli spokojnie rozmawiać, a nie rzucać się na siebie".

REKLAMA

Sandomierz to centrum legendy o krwi, a historia stosunków polsko-żydowskich to na zmianę albo miła kohabitacja, albo oskarżenia i krwawe pogromy, ostatnie antysemickie zabójstwa zdarzyły się tu już po wojnie. Jeśli ktoś, nie daj Boże, użyje sformułowania "mord rytualny", to koniec. - Mord rytualny to bajka. (...) I każdy wie, że to bajka, którą się opowiadało dzieciom, żeby były grzeczne, bo inaczej przyjdzie zły Żyd i je zje. To fragment dialogu z zekranizowanej przez Borysa Lankosza powieści Zygmunta Miłoszewskiego "Ziarno prawdy". Główną rolę w filmie gra Robert Więckiewicz. Akcja toczy się we współczesnym Sandomierzu. Dochodzi do serii zabójstw. Przy pierwszej ofierze znaleziony zostaje nóż do rytualnego uboju zwierząt - taki, jakich używali Żydzi. Pojawia się opinia, że zbrodnie mogą być powiązane z polsko-żydowskimi relacjami z przeszłości. Skojarzenie to skłania niektórych mieszkańców miasta do głoszenia antysemickich poglądów, którym czoło stawić musi prowadzący śledztwo prokurator.

Borys Lankosz: Jeśli chodzi o relacje polsko-żydowskie i współczesność: odwołam się przy okazji do badań przeprowadzonych przez Centrum Badań nad Uprzedzeniami w 2013 r. Wynika z nich, że odsetek ludzi o antysemickich poglądach jest w społeczeństwie polskim stały, utrzymuje się na poziomie ok. 20 proc. Na takim poziomie utrzymuje się też wiara w legendę o krwi. Jednym z powodów, dla których postanowiłem zekranizować "Ziarno prawdy", był pomysł, być może naiwny - a raczej nadzieja, że taki film, który stanie się częścią popkultury, który gatunkowo jest kryminałem, pomoże w jakimś stopniu wiarę w przesądy osłabić.

Jesteśmy prawdopodobnie najczystszym etnicznie narodem na świecie. Także narodem, który jest potwornie źle do siebie nastawiony, agresywny w stosunku do siebie. Mam wrażenie, że Polacy nawzajem się nie lubią. Myślę, że to się może wiązać z nieprzepracowaniem pewnych traum. Mamy tyle rzeczy zamiecionych pod dywan i to się na nas mści.

Mówiąc o przyczynach wiary w legendę o krwi, zacznijmy od tego, że tkwią one w zbiorowej podświadomości. Na coś, co jest głęboko wbite w podświadomość i co promieniuje stamtąd jako kompleks czy trauma powinno zostać skierowane światło. To coś powinno zostać wyniesione do świadomości osoby obezwładnionej tym kompleksem. Tak, jak w procesie psychoterapii.

Wydaje się, że w Polsce proces ten rozpoczął się na dobre po 1989 r. i że postęp jest zauważalny. Z jednej strony mamy te badania - mówiące, że procent osób z antysemickimi poglądami utrzymuje się na stałym poziomie, z drugiej - wśród ludzi składających się na pozostałe 80 procent dzieje się coś bardzo ważnego, dobrego. Rolą środowisk kultury, popkultury, sztuki jest docieranie do tamtych 20 procent i próba stopniowej zmiany ich nastawienia. Zmiana pomogłaby nam wszystkim, spowodowałaby, że jako społeczeństwo, naród stalibyśmy się silniejsi - dzięki poradzeniu sobie z czymś, co nie jest dla nas powodem do chluby.

Dotykamy zresztą szerszego tematu niż antysemityzm. Chodzi o ksenofobię. Z czego ten problem się bierze? Moim zdaniem z ignorancji, z lęku przed obcym. Lęk na ogół powiązany jest z agresją. Aby uwolnić się od tego, co złe, "to" powinno, jak mówiłem, zostać wyniesione z podświadomości do świadomości. Dlatego tak ważna jest praca organiczna, polegająca na uświadamianiu, edukowaniu. Wspaniałą rolę mógłby tutaj odegrać Kościół. O ksenofobii nie musielibyśmy rozmawiać, gdyby każdy katolik pamiętał, że najważniejsze, to miłować bliźniego swego jak siebie samego.

PAP: Nie obawia się pan, że pojawią się zarzuty o pokazywanie w tym filmie Polaków jako antysemitów?

Nie boję się, ponieważ mam wrażenie, że ten film działa podprogowo. Przede wszystkim nigdy nie było moją intencją robienie filmu po to, by wzbudzać kontrowersje. Nie chciałem wbijać kija w mrowisko. W związku z tym, że jesteśmy w Polsce tak agresywnie nastawieni do siebie nawzajem, byłaby to metoda bardzo zła. Reakcja na "Pokłosie", które Maciek Stuhr przypłacił zapewne niezłym stresem, to udowadnia.

"Ziarno prawdy" jest kryminałem, kinem gatunkowym. Ważne pytania są w tle. Chciałem stworzyć taką przestrzeń, która spowoduje, że ludzie po tym filmie będą chcieli spokojnie ze sobą porozmawiać, a nie rzucać się na siebie. Bardzo mi na tym zależy. To nie jest film obliczony na kontrowersje. Wierzę, że on może działać trochę na zasadzie uczenia dzieci. Bawimy się z nimi, ale w trakcie tej zabawy staramy się jak najwięcej przekazać - po to, by później te dzieci były silne i jak najlepiej radziły sobie w życiu. Wydaje mi się - oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji, bo nie chcę wyjść na kogoś, kto swoich widzów traktuje protekcjonalnie - że w ten sposób należy działać. To znaczy bawimy się, razem z prokuratorem Szackim szukamy mordercy, a gdzieś w tle pojawiają się pytania inspirujące do dyskusji na bardzo ważny temat.

Jak na powstawanie tego filmu reagowała społeczność Sandomierza?

Miasto zgodziło się na zdjęcia w Sandomierzu. Nie uzyskaliśmy natomiast zgody na realizację zdjęć w katedrze sandomierskiej, która jest jednym z najważniejszych miejsc akcji powieści. W tej katedrze znajduje się obraz Karola de Prevot z XVIII w., przedstawiający Żydów rzekomo dokonujących rytualnego mordu dzieci. Obecnie obraz ten jest odsłonięty, wcześniej był zasłaniany. Przypomnijmy, że dyskusja wokół tego obrazu toczyła się między innymi w związku z publikacją książki Joanny Tokarskiej-Bakir "Legendy o krwi. Antropologia przesądu" (wydana w 2008 r. - PAP). Książka ta była, jak sądzę, jedną z inspiracji dla Zygmunta przy pracy nad "Ziarnem prawdy". Prof. Tokarska-Bakir, zajmując się tematem przesądu przypisującego Żydom zbrodnicze zamiary i czyny, w tym mordy rytualne, przedstawiła w niej m.in. wyniki swoich badań terenowych z Sandomierza.

Kościół, argumentując, że obraz de Prevota wymaga prac konserwatorskich, w 2006 r. zasłonił go. Kojarzy mi się to z psychologią - jakby nastąpiło wyparcie, nie stawiono czoła problemowi, tylko go zasłoniono. Zasłonięty, tym samym niedostępny dla odwiedzających świątynię, obraz ten był od roku 2006 do stycznia 2014 r., kiedy odsłonięto go w przeddzień obchodzonego przez Kościół katolicki Dnia Judaizmu. Teraz obok tego obrazu znajduje się tablica z informacją zaznaczającą, że przedstawione na nim "wydarzenia" nie są zgodne z prawdą. W międzyczasie, na skutek owego zasłonięcia, obraz zaczął niszczeć - zniszczenia ujawniły się, kiedy zdjęto zasłony. Przeszedł mnie dreszcz, gdy dowiedziałem się o tych zniszczeniach, bo to wszystko wygląda, jakby miało wymiar symboliczny.

W "Ziarnie prawdy" prowadzący śledztwo Szacki szuka wskazówek w kościele, właśnie na obrazie de Prevota. Mimo kilkumiesięcznych pertraktacji moja ekipa nie otrzymała niestety zgody na realizację zdjęć we wnętrzach sandomierskiej katedry. Mogliśmy filmować katedrę tylko z zewnątrz. W efekcie zdjęcia kręciliśmy w Farze w Chełmnie, która "udaje" w filmie sandomierską katedrę.

Prapremierę filmu "Ziarno prawdy" zorganizowano w Sandomierzu. Jak pan ją wspomina?

Pojechaliśmy do Sandomierza nastawieni dość bojowo, nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Jednak tamten pokaz przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Reakcja widzów była bardzo pozytywna. Dostaliśmy owacje na stojąco, daliśmy mnóstwo autografów, później, już w kuluarach, toczyliśmy fantastyczne rozmowy z mieszkańcami miasta, którzy wcześniej albo przeskoczyli jakąś mentalną przeszkodę, albo jej po prostu nie mieli. Sandomierzanie wykazali dużą otwartość na rozmowę na trudne tematy, gotowość zmierzenia się z problemem. Proszę więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy później w recenzji na łamach "Gościa Niedzielnego", napisanej przez księdza Tomasza Lisa, przeczytałem, że pokaz zakończył się porażką, że sandomierzanie bardzo chłodno przyjęli ten film. "Film +Ziarno prawdy+ nie zachwycił sandomierzan" - to cytat.

Wracając do powieści, co najbardziej podoba się panu w prozie Miłoszewskiego?

Miłoszewski po prostu pięknie pisze. Ale to, co przede wszystkim ujęło mnie w kontakcie z jego książkami, to kreacja Szackiego. Myślę, że pisarzowi udało się stworzyć fantastycznego bohatera, z którym ja od razu poczułem się związany. Zaznaczę, że nie akceptuję jego stosunku do kobiet - jest w ogóle sporo rzeczy, które w Szackim mnie drażnią. Lubię w nim natomiast to, że on szuka prawdy, że to jest dla niego najważniejsze, że on wierzy wyłącznie w zdrowy rozsądek, jest bardzo racjonalny i nie ulega wpływom żadnej ze stron. Wydaje mi się, że to fajny bohater na dzisiejsze czasy.

Szacki filmowy trochę różni się od Szackiego książkowego. Jest bardziej - według słów grającego go Roberta Więckiewicza - "gorący" niż ten z powieści, który z kolei jest zimny, schowany za swoją formą. Czy te zmiany były celowe, czyj to był pomysł?

Takie zmiany są czasami nie do przewidzenia. Scenariusz adaptacji pisaliśmy wspólnie z Zygmuntem. Dialogi w dużym stopniu są dialogami z książki, a konstrukcja filmu wiernie odwzorowuje narrację powieściową. Jeśli chodzi o różnice między Szackim powieściowym i filmowym - to jest to, co Robert wniósł od siebie. Mówię o sposobie interpretowania postaci. Przy czym Robert, przystępując do zdjęć, nie znał powieści, pracował wyłącznie na scenariuszu. Nie czytał wcześniej tej książki. Miał za sobą tylko lekturę wcześniejszej, "Uwikłania". Podczas pracy nad adaptacją "Ziarna..." odbywaliśmy z Robertem wiele rozmów. To jest dobre, że on się usamodzielnił. Lubię postać Szackiego z filmu, wiem, że Zygmunt też ją lubi i że od początku cieszy się, że to właśnie Więckiewicz gra prokuratora.

Czy miłośnicy książkowego Szackiego też poparli wybór Więckiewicza?

Krytyka takiej decyzji obsadowej się pojawiła. Niektórzy fani powieści wręcz się zagotowali, bo "on nie wygląda jak Szacki" i tak dalej. Typowali do tej roli na przykład Marka Bukowskiego. Ludzie kierują się najprostszymi skojarzeniami. W Polsce, jak się wydaje, wszyscy znają się na wszystkim - mamy chyba taką cechę narodową - zatem każdy potrafi robić filmy i obsadzać aktorów. W porządku, ale troszkę zaufania do mnie - wiem co robię i uznałem, że Więckiewicz jako Szacki będzie świetny. I on jest świetnym Szackim, ponieważ go zrozumiał, stał się nim. Robert to bardzo inteligentny facet, aktor, który nie musi "grać, że myśli".

Czy przekonanie do współpracy Zygmunta Miłoszewskiego było dla pana łatwe? Wobec poprzedniej ekranizacji, adaptacji "Uwikłania", pisarz do dziś zachowuje dystans.

Zygmuntowi bardzo podobał się mój "Rewers", więc fajnie nam się rozmawiało. Początkowo czułem jednak pewną rezerwę - chociaż nie było tak, że on powiedział: "nie, nie wolno już robić filmów na podstawie moich książek". Od początku miałem poczucie, że powinienem go przekonać, aby scenariusz filmu "Ziarno prawdy" napisać razem. Zygmunt nie robił mi wcześniej żadnych problemów. Miał takie nastawienie, że chciał sprzedać prawa do ekranizacji książki. I tyle. Ja jednak chciałem mieć w nim partnera przy tym filmie.

Pierwszy draft scenariusza napisałem sam. Było to wierne odwzorowanie książki, to znaczy znalazło się tam wszystko, co można było z powieści przenieść na zapis scenopisarski. Wysłałem draft Zygmuntowi. Ponieważ brat Zygmunta, Wojciech, jest scenarzystą, pisanie scenariuszy nie jest Zygmuntowi obce. Czytając tekst ode mnie, zrozumiał, że nie będę przeprowadzał rewolucji, że chcę pozostać wierny jego idei, że mam szacunek do tego, co stworzył on.

Gdyby jednak przenieść na ekran wszystko, co jest w książce, film trwałby pięć godzin, więc z pewnych wątków i postaci musieliśmy zrezygnować. Po tym, jak kupiłem prawa do ekranizacji, ustaliliśmy z Zygmuntem, że będziemy współscenarzystami filmu. Pracowaliśmy na tamtym pierwszym drafcie, nie odwoływaliśmy się już do książki.

Czy w trakcie zdjęć Miłoszewski bywał na planie?

Oczywiście, mógł wpadać, kiedy chciał, zawsze miał drzwi otwarte. W ogóle podczas realizacji tego filmu obdarzyliśmy się dużym zaufaniem - i artystycznym, i ludzkim po prostu. Zaprzyjaźniliśmy się. Teraz spotykamy się razem z naszymi rodzinami, nasze dzieci wspólnie się bawią. Powstała bardzo fajna relacja. Myślimy już z Zygmuntem o kolejnych wspólnych filmowych projektach.

Muzykę do "Ziarna prawdy" skomponował Abel Korzeniowski, artysta mający w dorobku pracę w Hollywood, nominowany m.in. do Złotego Globu za muzykę do "Samotnego mężczyzny" w reżyserii Toma Forda.

Z Ablem znamy się i przyjaźnimy od dzieciństwa. Byliśmy razem w podstawówce, razem chodziliśmy do szkoły muzycznej, przez kilka lat siedzieliśmy w jednej ławce. Śpiewaliśmy wspólnie w Chórze Chłopięcym Filharmonii Krakowskiej, jeździliśmy po świecie z "Pasją" Pendereckiego, w związku z tym w połowie lat 80. odbyliśmy razem nasz pierwszy wyjazd na Zachód.

Kiedy ja, jakoś na początku liceum, wpadłem na pomysł, że w przyszłości chcę być reżyserem, Abel w tym samym momencie postanowił, że zostanie kompozytorem muzyki filmowej. To się działo równolegle. Jesteśmy jak bracia, rozumiemy się bez słów. Kiedyś zrobiliśmy razem film - ja nakręciłem go kamerą VHS, a Abel skomponował mi muzykę na syntezatorku. Później pisał też muzykę do moich etiud studenckich powstałych w szkole filmowej w Łodzi i do mojego dyplomu w Łodzi.

Na liście twórców "Ziarna prawdy" jest też inna osoba, która pracowała przy znanych zagranicznych produkcjach. Łukasz Bielan, który na planie "Ziarna prawdy" debiutował jako samodzielny autor zdjęć, wcześniej pracował jako operator kamery przy takich filmach jak: "Wrogowie publiczni" Michaela Manna, "Transformers. Zemsta upadłych" Michaela Baya, "Życie Pi" Anga Lee, "Niepamięć" Josepha Kosinskiego. Odpowiadał też za zdjęcia do wielu odcinków serialu "CSI: Kryminalne zagadki Nowego Jorku".

Aktualnie Łukasz pracuje na planie "Spectre" Sama Mendesa, nowego filmu o Bondzie. Ma opinię znakomitego operatora kamery. To w dużym stopniu efekt tego, że był najbliższym asystentem i uczniem wybitnego szwedzkiego operatora, znanego m.in. ze współpracy z Ingmarem Bergmanem Svena Nykvista (1922-2006 - PAP) przy jego ostatnich dziewięciu filmach, np. przy "Co gryzie Gilberta Grape'a". A zaledwie jeden film zrobiony wspólnie z Nykvistem dla operatora kamery oznacza tak ogromne doświadczenie, jakby ukończył pięć szkół filmowych łącznie.

Przy "Ziarnie prawdy" pracowałem z wymarzoną ekipą: Zygmunt jako współautor scenariusza, świetni aktorzy w obsadzie, Łukasz Bielan, Abel Korzeniowski, Magda Dipont jako autorka scenografii, Magda Biedrzycka odpowiedzialna za kostiumy. Tworzę wokół siebie grupę ludzi, których łączy coś więcej niż relacja biznesowa.

Ma pan już w planach kolejny film?

Tak. Mam gotowy scenariusz, który napisałem razem z żoną, Magdą Lankosz. To adaptacja powieści Joanny Bator "Ciemno, prawie noc". Chciałbym przenieść to na ekran jak najszybciej, bo uwielbiam tę historię, utrzymaną w konwencji baśni. Akcja toczy się w Wałbrzychu, w listopadzie. Ta historia ma w sobie coś z "Alicji w Krainie Czarów", ale jest bardziej okrutną jej wersją. Listopad został opisany przez Bator jako ten miesiąc, w którym otwierają się przejścia i całe zło wychodzi na świat.

Lubi pan pokazywać w filmach konfrontację ze złem.

W "Rewersie" tak jest, w "Ziarnie prawdy" tak jest i w moim następnym filmie też tak będzie. Musi być zło, aby pokazać dobro. Wśród wielu powodów, dla których "Ciemno..." powinno być przeniesione na ekran, jest przepiękne zdanie z tej powieści, zaczerpnięte wcześniej od Tolkiena - że "na tym świecie ciągle istnieje dobro i warto o nie walczyć".

Rozmawiała: Joanna Poros (PAP)