Zimowy sztorm Stella uderzył w północno-wschodnią część Stanów Zjednoczonych i zdezorganizował życie 50 milionów ludzi. W oczekiwaniu na atak zimy odwołano zajęcia w szkołach, ograniczono kursowanie komunikacji publicznej, zamknięto biura i urzędy, odwołano prawie 8,5 tysiąca lotów. Uderzenie Stelli okazało się jednak dużo słabsze, niż przewidywano.

REKLAMA

Czy nie przesadziliśmy ze środkami bezpieczeństwa? To pytanie często przewija się teraz w amerykańskich mediach. W Nowym Jorku miało spaść nawet 60 cm śniegu, a jest go co najwyżej... 20 cm.

Mimo to ograniczono kursowanie metra - kolejki jeżdżą tylko pod ziemią. Komunikacja autobusowa jest bardzo ograniczona. Rozkłady jazdy praktycznie nie obowiązują. Zawieszono połączenia kolejowe z Bostonem i Albany.

Matka Natura jest czasami nieprzewidywalną damą - mówił reporterom gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo. Zaznaczał jednak, że zagrożenie nie minęło. W podobnym tonie wypowiadał się burmistrz Bill de Blasio. Nie wyjeżdżajcie na drogi, nie wychodźcie z domów jeśli nie musicie - mówił de Blasio.

Metropolia licząca 8,5 mln mieszkańców wyglądała dziś jak wymarła. Odwołano zajęcia w szkołach, zamkniętych jest wiele biur, sklepów, restauracji.

Na nowojorskich lotniskach: Kennedy'ego i LaGuardii oraz w międzynarodowym porcie lotniczym Newark-Liberty koczują podróżni, odwołano tam większość lotów.

Natura obeszła się też łagodnie z amerykańską stolicą - w Waszyngtonie zalega cienka warstwa śniegu, pada marznący deszcz. Uczniowie też mają tam dzień wolny, a urzędy rozpoczęły pracę z kilkugodzinnym poślizgiem.

Znacznie więcej śniegu - nawet do 60 cm - napadało w Nowej Anglii, Pennsylwanii i w północnej części stanu Nowy Jork.

Wichura sprawiła, że nawet 200 tysięcy domów nie ma prądu. Najgorzej jest w stanie Massachusetts.

(pj)