W Rosji powrócono do projektu, który już kilka lat temu ekolodzy nazwali „Pływającym Czarnobylem”. Za trzy lata w Sankt Petersburgu ma zostać zwodowana pierwsza na świecie pływająca elektrownia atomowa. Wcześniejsze próby budowy tego typu elektrowni zakończyły się fiaskiem. Teraz są i pieniądze, i decyzja polityczna. Pozostały pytania o bezpieczeństwo.

REKLAMA

Rosjanie uparcie powtarzają, że pływająca elektrownia będzie niezatapialna i wytrzyma nawet tsunami dzięki unikalnej konstrukcji. Wiadomo, że takich platform rosyjscy konstruktorzy chcą zbudować co najmniej dziesięć. Są także plany eksportu elektrowni.

Jednak w pierwszej kolejności pływające siłownie atomowe mają zapewnić prąd północnym terenom Rosji. Wybrzeże Północnego Oceanu Lodowatego – tam gdzie nasi dziadowie odkrywali północną drogę morską; Wiliuczynsk na Sachalinie to tylko jeden z punktów, gdzie stacjonować będzie elektrownia - stwierdził jeden z rosyjskich oficjeli.

Koszty budowy są gigantyczne. Jedna platforma to co najmniej miliard złotych (w przeliczeniu) i dlatego niektórzy ekonomiści uważają, że projekt jest po prostu pozbawiony sensu. Posłuchaj relacji moskiewskiego korespondenta RMF FM Przemysława Marca:

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio

Każdy statek-elektrownia ma mieć dwa bloki atomowe o mocy 35 megawatów każdy. Tego typu siłownia pozwoli zaoszczędzić około 200 tys. ton węgla oraz 100 tys. ton oleju rocznie.

Wcześniej bez powodzenia pływającą elektrownię próbowano zbudować w stoczni Siewmasz w Siewierodwińsku. To właśnie w tym zakładzie powstał atomowy okręt podwodny „Kursk”, który zatonął w 2000 r.