"Stop aborcji" kontra "Ratujmy kobiety". Jeden temat - dwa skrajnie różne pomysły na zmianę przepisów. W Sejmie po południu odbędzie się debata nad obywatelskimi projektami ustaw dotyczącymi aborcji. Jeden z nich wprowadza jej całkowity zakaz, drugi - liberalizuje obecne przepisy.

REKLAMA

Jeden z nich został złożony przez komitet "Stop aborcji" i zakłada całkowity zakaz przerywania ciąży. Autorzy tej propozycji chcą, żeby z obowiązujących dziś przepisów zniknęły reguły, które wskazują, kiedy można dokonać aborcji. Gdyby te przepisy weszły w życie, nie byłoby to już możliwe, gdy na przykład ciąża powstała w wyniku gwałtu albo gdy jest duże prawdopodobieństwo nieodwracalnego upośledzenia płodu. Poza tym w ustawie miałby pojawić się zapis o tym, że ten "kto powoduje śmierć dziecka poczętego, podlega karze pozbawienia wolności od trzech miesięcy do lat pięciu".

Na drugim biegunie jest projekt komitetu "Ratujmy kobiety". Zgodnie z jego założeniami każda kobieta miałaby prawo do przerwania ciąży do końca dwunastego tygodnia jej trwania. Poza tym w szkołach miałby się pojawić przedmiot "wiedza o seksualności człowieka". A samorządy miałyby zapewnić osobom korzystającym z pomocy społecznej bezpłatny dostęp do środków antykoncepcyjnych.

Po debacie posłowie będą musieli zdecydować, czy będą dalej pracować nad tymi projektami. Pierwszy - zaostrzający przepisy - poparło 450 tysięcy osób. Pod drugim - tym łagodzącym prawo - zebrano 215 tysięcy podpisów.

Żeby się przekonać, jak może wyglądać popołudniowa debata w Sejmie, warto wrócić do tego, co działo się na Wiejskiej prawie dokładnie rok temu. Wtedy - pod koniec kadencji parlamentu - posłowie także dyskutowali o obywatelskim projekcie ustawy wprowadzającym zakaz aborcji. Sejmowa większość odrzuciła go w pierwszym czytaniu (czyli nie zgodziła się na dalsze prace w sejmowych komisjach).

Dyskusja przypominała prawdziwą batalię wojenną, w której przeciwnicy wytaczają na pole bitwy najcięższe działa. To była wyjątkowo "gęsta", pełna emocji i mocnych słów debata. Politycy sięgali po sugestywne argumenty, wywołujące głośny i stanowczy sprzeciw po drugiej stronie sejmowej sali.

Przedstawicielka autorów projektu ustawy mówiła wówczas, że "państwo, pozwalając na zabijanie dzieci, zupełnie je odczłowiecza" i sprowadza do urzędowych statystyk. Padły słowa, że "Polska stacza się poniżej poziomu państw cywilizowanych, a nawet poniżej poziomu państw totalitarnych, bo nawet w Auschwitz-Birkenau więźniom nadawano numery obozowe i prowadzono ich dokładną ewidencję."

W podobnym duchu wypowiadali się politycy prawicy. Przekonywali, że wykonywane dziś badania prenatalne to selekcja dzieci na te, które mają prawo się urodzić i te, które nie mają prawa żyć. Mówili, że nie różni to się niczym od praktyk eugenicznych stosowanych w Trzeciej Rzeszy. Posłowie prawicy mówili też, że "w Polsce odbywa się dziś coś, co można nazwać współczesnym totalitaryzmem, barbarzyństwem czy haniebnym dyktatem aborcyjnego terroru".

W reakcji na te argumenty posłowie lewicy zarzucali zwolennikom zaostrzenia przepisów, że ich wystąpienia są pełne "podłości i nienawiści", a sam projekt zmiany ustawy jest bezduszny. Mówili, że trudno dyskutować z kimś, "kogo podnieca wielokrotne wypowiadanie słów: mordowanie, zabijanie, Oświęcim". Autorów i zwolenników projektu krytykowali za to, że - ich zdaniem - chcą wprowadzić w Polsce państwo wyznaniowe. Pytali wreszcie, skąd w zwolennikach zakazu aborcji tyle okrucieństwa, fanatyzmu i pogardy dla kobiet?

Przed rokiem nie bez znaczenia było oczywiście to, że posłowie dyskutowali w czasie przedwyborczym. Ale trudno się spodziewać, że dzisiaj emocje będą mniejsze.


(j.)