Tylko jedna z osób straciła pracę w szpitalu w Starachowicach. Dyrekcja placówki zapowiedziała, że do końca tygodnia zwolnienia otrzymają wszyscy pracownicy, którzy pełnili dyżur na oddziale położniczym, gdy pacjentka rodziła martwe dziecko bez opieki medycznej.

REKLAMA

Jak ustalił reporter RMF FM Mariusz Piekarski, przeciw zwolnieniom wystąpiły związki zawodowe.

Pracę stracił jeden z dwóch ginekologów. To lekarz kontraktowy, który nie miał stałej umowy, więc rozstanie się z nim było najprostsze - oznaczało usunięcie go z grafika dyżurów.

Drugi lekarz jest opłacany przez Ministerstwo Zdrowia, bo to lekarz rezydent.

Związki zawodowe wystąpiły przeciwko zwolnieniu czterech pielęgniarek. Piąta pielęgniarka - położna, która była najbliżej rodzącej kobiety - nie była zrzeszona, ale jak ustalił nasz reporter, poprosiła o ochronę związku i też ją dostanie. Podobnie jak ordynator oddziału, za którym ma ująć się "Solidarność". Sprzeciw związków nie blokuje zwolnień ale je utrudnia i opóźnia.

Kobiety nie przeniesiono na porodówkę - sama rodziła martwe dziecko

Przypomnijmy, że sprawą zajęła się m.in. prokuratura i świętokrzyski NFZ. Do zdarzenia doszło na początku tego miesiąca.

1 listopada pani Iza - w 8. miesiącu ciąży - przestała czuć ruchy dziecka. Zgłosiła się do szpitala. Badania USG wykazały, że jej dziecko nie żyje. Podjęto decyzję, by wywołać poród.

Przyjęli mnie na oddział i zostawili samą sobie - opowiadała nam pacjentka.

Akcja porodowa rozpoczęła się na drugi dzień. Ale nikt w szpitalu nie zadbał, by kobieta urodziła w godnych, cywilizowanych warunkach. Nikt nie przyszedł, choć pani Iza alarmowała, że zaczęły się skurcze, a jej mąż wzywał kilka razy lekarzy i położne. Kobiety nie przeniesiono na porodówkę - sama rodziła martwe dziecko.

Skurcze zaczęły się w pół do pierwszej - opisuje pani Iza. Pani doktor wzięła mnie na badanie i stwierdziła, że to nie są skurcze. Potem bóle powtarzały się co sześć minut, co trzy, ale lekarze - już bez badania - twierdzili, że to nie są skurcze. Nie wiem, na jakiej podstawie to wmawiali - zaznacza.

Do porodu - jak podkreśla - doszło w sali na podłodze.

Mąż co 10 minut biegał i prosił o pomoc, żeby ktoś przyszedł, zrobił cokolwiek... Siostra stwierdziła, że ona lekarza powiadamia, a on nie przychodzi. No i urodziłam na podłodze, między jednym a drugim łóżkiem - relacjonowała w rozmowie z reporterem RMF MAXXX pani Iza.

(mal)