Karę ograniczenia wolności w postaci prac społecznych co roku odbywa w Polsce kilkadziesiąt tysięcy osób. Pożytek z "robót przymusowych" nadal budzi jednak wątpliwości - czytamy w "Dzienniku Polskim".

REKLAMA

Na prace społeczne skazywani są sprawcy wykroczeń i niegroźnych przestępstw. Przeważnie są to pijani rowerzyści, osoby niepłacące alimentów i mające na koncie drobne kradzieże czy wyłudzenia. Pozostają na wolności, ale za to mają obowiązek świadczenia bezpłatnej pracy. W zależności od winy, w wymiarze od 20 do 40 godz. w miesiącu przez okres od 1 do 12 miesięcy. W ubiegłym roku na taką karę w całym kraju skazanych zostało ponad 80 tys. osób. Podobnie było w 2010 i 2011 r.

Jednak z ubiegłorocznego raportu Najwyżej Izby Kontroli wynika, że prace społeczne rzadko spełniają swoją podstawową, resocjalizacyjną rolę. Kontrole wykazały, że skazani przeważnie niesolidnie wykonują swoje obowiązki, grożą osobom nadzorującym ich pracę czy zgłaszają się do niej pijani.

Zdaniem socjologa i kryminologa Pawła Moczydłowskiego takie przypadki pozostają jednak w mniejszości. Większości pracodawców nie chce się organizować pracy skazanym. Zostawiają ich samym sobie, więc trudno mówić o jakichkolwiek efektach - mówi Moczydłowski.

Podkreśla, że prace społeczne będą miały największy sens, gdy staną się faktycznie społecznie użyteczne. Tak jak w Anglii, gdzie skazani nie odbębniają godzin z miotłami, ale mają wykonać konkretne zadanie dla społeczności. Na przykład w kilka dni odremontować staruszce dom - mówi Moczydłowski.

"Dziennik Polski"/PAP

(mpw)