Doktor Marek Kucia to kolejna ofiara dzikiej lustracji. Zamieszanie związane jest z ujawnieniem listy 21 agentów działających na Uniwersytecie Jagiellońskim, którą kilkanaście dni temu opublikowała krakowska działaczka podziemnej Solidarności.

REKLAMA

Sześć nazwisk osób, które współpracowały w latach '80. z SB, odpowiadało nazwiskom pracowników krakowskiej uczelni. W środowisku akademickim zawrzało, zwłaszcza że Instytut Pamięci Narodowej nie chciał zweryfikować tych danych. Teraz okazało się, że jedna z osób figurujących na liście, która wciąż pracuje na UJ, na pewno nie była agentem.

Przyczyną tej koszmarnej pomyłki jest zbieżność imienia i nazwiska. Wiemy, że to są dwie różne osoby. W tej chwili możemy wyrazić tylko wyrazy ubolewania, że nieprzemyślane publikacje są powodem dramatów tychże osób - tłumaczy Leszek Śliwa, sekretarz rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Przez kilkanaście dni doktor Marek Kucia żył z piętnem agenta – teraz okazało się, że ze Służbą Bezpieczeństwa nie miał nic wspólnego. Nie czułem się dobrze. Po prostu zastanawiałem się, co ja mogę zrobić w takiej sytuacji. W takich sytuacjach najlepiej trzymać się faktów - mówi pokrzywdzony.

Rektor uczelni rozmawiał dziś z pozostałymi pracownikami naukowymi, których nazwiska są na liście. Szczegółów rozmów jednak nie ujawniono. Pewne jest jednak, że władze uczelni na pewno nie zwolnią ich z pracy.

Czy w taki sposób należy więc ujawniać listy tajnych agentów? Komentarz pokrzywdzonego naukowca jest krótki: Musielibyśmy się znaleźć w pozycji Pana Boga, a w takiej się nie znajdziemy.