Czy tylko studia za granicą gwarantują wyskoki poziom wykształcenia? Od rana pytamy was o zdanie. Co sprawia, że najzdolniejsi wyjeżdżają na Zachód?

REKLAMA

Witam,

Pisze do Panstwa mail poniewaz sonda pozwala mi napisac tylko 500 znakow a chcialam wyrazic swoja opinie. Jestem studentka ostatniego roku turystyki na Uniwersytecie w Birmingham w Anglii, wczesniej studiowalam dwa lata ten sam kierunek w Krakowie. Zdecydowalam sie zmienic miejsce, poniewaz roznica w poziomie jest wrecz porazajaca, nawet w takiej dziedzinie jak turystyka. W Krakowie niestety podchodzi sie do niej stale na poziomie PTTK i odznak turystycznych, podczas kiedy przeciez jest to jeden z najbardziej poteznych biznesow w dzisiejszym swiecie. Dodatkowo, podejscie wykladowcow z Anglii zdecydowanie odpowiada mi o wiele bardziej. Tutaj jestem partnerem do dyskusji i moje opinie sa wazne, podczas kiedy w Polsce "lepiej nie wystawiaj glowy bo Ci ja utna". Wykladowcy tutaj sa dla studenta i moge zawsze liczyc na pomoc i fachowa konsultacje. Wykladowcy sa bardzo dobrze oplacani, wiec moze to jest powod roznicy. Ale sa oni tez oceniani z perspektywy dydaktycznej a nie tylko wlasnych projektow naukowych. W Polsce niestety student czesto przeszkadza w robieniu kariery. Studia w Anglii daja mi znacznie lepsza wiedze o prawdziwym swiecie, pomijajac szczegoly treningu zdrowotnego lub typu butow niezbednych do turystyki gorskiej. Oczywiscie studia tutaj sa dosyc kosztowne, ale gospodarka jest na tyle ustabilizowana, ze moge studiowac i pracowac i dzieki temu sie utrzymac. Kredyty rzadowe pozawalaja zaplacic za studia i nie zrujnowac swojej przyszlosci finansowej. Wprowadzenie platnych studiow "na takiej zasadzie jak kraje zachodznie" (taki zdanie kiedys uslyszalam z ust Pani Minister) jest w chwili obecnej w Polsce utopia. Przykro mi to stwierdzac, poniewaz wolalabym studiowac w Krakowie, ale poziom w porownaniu z Angielskim jest zatrwazajaco niski.

Pozdrawiam z Birmingham

Barbara

Witam,

Osobiście uważam, że studia w Polsce nie są takie złe. Skończyłam rok temu informatykę na Wydziale Informatyki i Zarządzania, na Politechnice Wrocławskiej. Teraz pracuję od roku jako programistka w Microsoft Ireland w Dublinie. Początkowo również uważałam, że studia w Polsce są zbyt teoretyczne, ale teraz mam inne zdanie. Dlaczego? Dlatego, że pracuję w zespole, w którym każdy niemal pochodzi z innego kraju. Mamy między innymi reprezentantów Irlandii, USA, Kanady, Wielkiej Brytanii, Polski, Francji, Hiszpanii, Włoch, Rumunii, Finlandii, Bułgarii, Chorwacji, Węgier, Rosji, Chin. Mam więc porównanie, rozmawiam z kolegami na temat tego, czego uczyli się na studiach oni, a czego ja. I muszę przyznać, że wszyscy byli pod wrażeniem mojej wiedzy wyniesionej z uczelni już podczas rozmów kwalifikacyjnych: dostałam się do zespołu jako jedna z dwóch osób (na około 900 kandydatów). Na "zachodzie" Europy wiedza na uczelni jest bardziej powierzchowna, bardziej ukierunkowana, rzemieślnicza. Jest to dobre, jeśli chce się szybko zacząć pracę na konkretnym stanowisku. Ale dogłębne zrozumienie np. zasady działania procesora, procentuje dla programisty w przyszłości, kiedy to on projektuje nowe rozwiązania, a nie tylko korzysta z już istniejących. Dobre zrozumienie podstaw pozwala też łatwiej rozwijać się w nowych dziedzinach. Np. jeśli specjalizuję się w bazach danych, mając pewne podstawy, mogę zacząć zajmować się np. sztuczną inteligencją. Poza tym uważam, że studia dają dostęp do pewnej wiedzy, a reszta to już indywidualne zaangażowanie studenta. Oprócz nauki fundamentów na uczelni, najlepiej uczyć się jednocześnie nowych technologii w praktyce (np. pracując w wakacje w jakiejś firmie lub dokształcając się samodzielnie). No i trzeba chcieć się uczyć, i dążyć do sukcesu, a nie tylko narzekać na polskie szkoły i polskich nauczycieli, jak to ma w zwyczaju moja koleżanka, też po studiach informatycznych: "ja tego nie umiem, bo myśmy tego nie mieli na zajęciach!"

Podsumowując moje spostrzeżenia:

Wszystko zależy od uczelni - w Polsce też są dobre uczelnie, trzeba je tylko umieć docenić

Wszystko zależy od studenta - trzeba chcieć się uczyć - uczelnia daje tylko dostęp do wiedzy, ale trzeba wyciągnąć rękę po tę wiedzę Polskie uczelnie uczą "po staremu" - solidnych podstaw, które tak szybko nie tracą na wartości. To co teraz jest nowoczesną technologią, za 5 lat będzie przestarzałe. Ale np. solidna porcja matematyki nigdy nie straci na wartości, matematyka zawsze będzie taka sama Na "zachodzie" pracodawcy są pod wrażeniem wiedzy polskich studentów. Przynajmniej tu, w Irlandii, mamy opinię dobrych, zdolnych i solidnie wykształconych pracowników.

Jedyny duży minus dla polskich uczelni - nie uczą pracy zespołowej! Na "zachodzie" wszystko się robi w zespołach. Ale i w tej kwestii ostatnio wiele się zmienia w ostatnich latach, np. na moim wydziale od 3 roku studiów prawie wszystkie projekty były zespołowe.

Pozdrawiam,

Agata Staniak

Witam,

Ja jestem tegoroczną maturzystką i także myślę o wyjeździe za granicę. Nasze krajowe uczelnie bardzo często nie mają odpowiedniego zaplecza naukowego, a sprzęty, które tam są mają mniej więcej tyle lat, co ja. Poza tym w Polsce można zdobyć tytuł naukowy na pierwszej lepszej uczelni

prywatnej i jest on tak samo respektowany, przez co w Polsce namnożyło się magistrów, którzy czasami mniej wiedzą od pierwszorocznych studentów. Za granicą ma znaczenie to, jaką uczelnię się skończyło. Studia za granicą to także trening języka obcego w takim stopniu, że po powrocie znamy dany język biegle, czego nie uzyska się siedząc cały czas w Polsce. I pracodawcy inaczej patrzą na kogoś, kto ukończył zagraniczną szkołę, która często nie musi być Harvardem czy Oksfordem. Ważne, że zagraniczna.

Skoro jest mowa o maturzystach, to czemu nie poruszyć tematu ograniczenia swobody obywatelskiej przez maturę? Można na niej zdawać jedynie 6 przedmiotów, a co, jeśli ktoś ma bardzo szerokie zainteresowania i chciałby składać dokumenty na kierunki z zupełnie odrębnych dziedzin? Przecież teraz nowi maturzyści nie mogą zdawać egzaminów wstępnych, poza

predyspozycyjnymi... Jakoś do tej pory nie słyszałam, żeby się ktoś tym zainteresował...

Wioleta

Dlaczego uprawiacie TAKĄ propagandę? Bzdury piszecie: "...Jeśli pominąć otwarcie granic i wymianę

międzynarodową..." Naukowcy od zawsze kontaktowali się ze sobą ignorując granice, wyjątki dotyczyły tych pracujących nad najnowszymi broniami. Obecnie sporo ludzi (m.in. po Politechnice Wrocławskiej) wyjechało pracować w NASA - kontakt z nimi sie urywa. Zupełnie jak za

Stalina: "Wyrok 20 lat, bez prawa kontaktu z rodziną przez lat 10". Wbrew pozorom za PRL za granicę na studia też się jeździło (nawet ja to rozważałem). Tylko, że nie po to, aby uczyć się na lepszym poziomie (bo główne uczelnie polskie trzymały dobry poziom), ale aby poznać inny świat,

różniący się językiem, zwyczajami... Oficjalny wybór to był Budapeszt, Berlin, Leningrad i Moskwa (i tu nie trzeba było żadnych pieniędzy, dostawało się akademik i stypendium, tylko się uczyć). A jak ktoś chciał, to po I czy II roku Politechniki Warszawskiej jechał na Zachód przemycając

indeks (no cóż - teraz też się nie przestrzega mnóstwa przepisów prawa) i kolejny rok robiło się np. w Paryżu (wiedzieli, co to Politechnika Warszawska). Kolejny cytat: "...rosnący poziom dochodów...". Za późnego Gomółki pojedyńcza pensja starczała na 4-osobową rodzinę, w tej chwili pensje 2 osób nie starczają na taką rodziną. Zarobki spadły tak 2-krotnie. Nie wystarczy na czesne, akademi, 5 lat bez pracy. Dlatego młodzi zdolni smażą frytki, sprzedają pietruszkę, handlują w butikach. Albo jadą za granicę robić za najniższe pieniądze. Byłem w Londynie. Angielska prostytutka bierze 150, rosyjska 30, a polska 5 funtów za numer... Z tego jesteście

dumni? Chłopak po informatyce pracujący jako sprzedawca w sklepie papierniczym po 6 funtów za godzinę i robotnik zrywający azbest po 7 za godzinę - to polska elita finansowa. I tym się chełpicie? Na londyńskim uniwersytecie Uxbridge studiuje 60 Polaków - co to jest wobec chyba 400

tys. Polaków w Londynie? Upadek "komunizmu" (piszę w cudzysłowie, bo w tamtych czasach mówiło się - jeżeli - to o socjaliźmie) to było zniszczenie ok. 5/6 polskiego przemysłu, większości ośrodków badawczych oraz zmiana systemu finansowania uczelni. Obecnie dominujący model finansowania uczelni to dotacja "na łebka studenckiego" - jak w przedszkolu. Premiuje obniżanie wymagań egzaminacyjnych (im więcej się przyjmie studentów - tym więcej kasy), poziomu nauczania (nikt nie płaci więcej za lepszych studentów) i poświęconego im czasu (ja miałem 40 godz. tygodniowo na I roku - obecni mają 26, bo takie jest ministerialne minimum). Reforma Balcerowicza - czyli wysoka stopa procentowa - zarżnęła naukę, bo nauka należy do dziedzin gospodarki o długim czasie zwrotu. To są okresy rzędu 5 lat (powiedzmy - plantacje leśne mają jeszcze dłuższy). Ok. 20-krotny spadek wartości pieniądza w ciągu roku czyli de facto wymiana

pieniądza czyni nieopłacalną każdą działalność naukową. Robiłem wtedy szacunki (szczegółów nie pamiętam) - już po tym okresie super wysokich stóp. Wychodziło, że taka sama działalność naukowa w Polsce przynosi 30 razy mniejsze dochody niż w Japonii - tylko i wyłącznie ze względu na

różnicę stóp procentowych. Trudno i darmo - jesli popieramy plan Balcerowicza, to trzeba się godzić z tym, że polscy "ludzie sukcesu" to pracujący ciałem: prostytutki i sportowcy. Ci uzdolnieni maturzyści, którzy wyjeżdżaja z Polski, też rzadko kiedy lądują na naprawdę dobrych uczelniach. Brytyjczycy nie wiedzą, co to UJ. Dla nich liczą się tylko Wyspy. Miejscowy po "szkółce parafialnej" w

ichnim rankingu stoi wyżej od Polaka po UJ. "Polacy sukcesu" to są ci, którzy tam się urodzili, maja miejscowe papiery, zrobili miejscowe szkoły (bywa, że i Oxford - takiego właśnie spotkałem).

Kolejny cytat: "...Polskie przedsiębiorstwa wciąż nie dostrzegają szansy, jaką daje im bliska współpraca z uczelniami i inwestowanie w badania naukowe...". Póki firma jest państwowa - mówi się jej, że lada chwila zostanie sprywatyzowana. Więc wszelkie poważniejsze działania są zablokowane. Po prywatyzacji robi się to, co przyniesie maksymalny zysk w skali pół roku - upłynnia bieżąca produkcję albo sprzedaje maszyny - na tym zysk jest największy. W końcu firmę przejmuje "inwestor strategiczny", mający w macierzystym kraju fabrykę o dużych rezerwach mocy produkcyjnej. I likwiduje świeżo nabyty zakład, który kiedyś był dla niego groźną konkurencją. Wbrew pozorom jemu to się opłaci - przejmuje rynek zbytu. Badania naukowe zaś realizuje w kraju macierzystym, nie w Polsce. Zdarza się, że coś zostanie zrealizowane w Polsce. I co? Jak Zachód

weźmie, to zrobi na tym miliardy, Polacy muszą się zadowolić niecałym PROMILEM zysku (tak było np. z niebieskim laserem). "...Wyższe wykształcenie jest coraz bardziej powszechne..." - tzn. dostają je ludzie, którzy w normalnych warunkach nie tylko nie skończylli by uczelni (takiej, jak za PRL), ale nie mieliby matury. Pojawiają się doniesienia u prywatnych "uczelniach", w których banknot 50 zł jest równowartością prawidłowych odpowiedzi na pytania egzaminacyjne. A o ile spadł poziom kształcenia w liceach (mam sporo możliwości porównywania)... Uczelnie nie maja w czym wybierać. Istnieje kilkadziesiat "liceów uniwersyteckich", które uczą zdecydowanie więcej, niz wymaga ministerstwo. I nie jest to tylko kwesia ammestii Giertycha, lecz w ogóle całego pomysłu z gimnazjami. A czego się uczy lepiej, niż za PRL? Języków. W wielu liceach tworzy się "klasy językowe": uczniowie uczą się wyłącznie języka, np. hiszpańskiego. Inne przedmioty olewają. Będą z nich polscy hydraulicy, polscy budowlańcy, polscy kierowcy.

Marek Bogusz, Lublin