Szokujący wynik śledztwa dziennikarzy "Superwizjera". Jeden z nich zatrudnił się w ubojni, do której trafiały chore krowy. Jedząc ich mięso narażamy zdrowie i życie - alarmują autorzy materiału.

REKLAMA

Autorzy materiału podkreślają, że w Polsce najwięcej jest krów ras mlecznych, które z powodu silnej eksploatacji szczególnie podatne są na choroby, a także urazy. Chore bydło w slangu hodowców określa się "leżakami" - czytamy na portalu tvn24.pl.

Informator dziennikarzy "Superwizjera" tłumaczy, kiedy mamy do czynienia z bydłem leżącym. Sztuka na sztukę skoczy, kręgosłup jej złamie. Krowa się cieli, cielak duży, miednicę rozepcha, potem się kości nie schodzą, krowa leży, nie może wstać. Sztuka, która na przykład przy drzwiach stała, zawiało ją - a bydło bardzo nie lubi przewiewu - kataru dostanie, chudnie ta sztuka i się położy - mówi.

Czarny rynek handlu chorym bydłem

Dziennikarze "Superwizjera" postanowili sprawdzić, co dzieje się z tysiącami chorych zwierząt, które mimo leczenia nie zdrowieją. Ich śledztwo dowiodło, że w naszym kraju od lat istnieje czarny i niezwykle opłacalny rynek handlu chorym bydłem. Informator "Superwizjera" przyznaje wprost: Jak sztuka jest leżąca, chłop dzwoni, żeby się jej pozbyć. Bo on ją leczył, szprycował, pięćset złotych zainwestował w weterynarza. Czasem sam lekarz mówi: "chłopie, weź to gdzieś, opie***l, to przynajmniej jakiś zysk będzie z tego.

Jak się okazuje, w internecie i lokalnej prasie jest setki kierowanych do hodowców bydła ogłoszeń z ofertą skupu chorych krów. Za taki wybrakowany towar handlarze oferują rolnikom natychmiastową płatność gotówką.

Jak twierdzi informator, większość chorych krów trafia do sprzedaży. Pytany, czy sprzedaje się także padłe bydło, odpowiada: Oczywiście. (...) Tak jest w całej Polsce. Bardzo dużo jest zakładów, które się specjalizują tylko w "leżącym" bydle, bo to jest największy biznes.

Jeden z dziennikarzy "Superwizjera" wcielił się w poszukującego pracy rzeźnika. Udał się do jednej z ubojni, która jest połączona z zakładem przetwórstwa mięsa i wędlin. Wybrał rodzinną firmę zatrudniającą kilkudziesięciu pracowników. Dziennikarz został zatrudniony, po dwóch tygodniach trafił na nocną zmianę, która zajmuje się ubojem krów.

Na plac wjeżdżają jedna po drugiej ciężarówki do przewozu zwierząt. (...) Wszystkie krowy we wnętrzu ciężarówki leżą i żadna nie jest w stanie się podnieść. Do wyciągnięcia zwierząt, z których każde waży kilkaset kilogramów, pracownicy używają zamontowanego specjalnie w tym celu wyposażenia ubojni. Uruchamiają przymocowaną do ściany elektryczną wyciągarkę. Koniec nawiniętego na maszynę powrozu rzeźnicy przywiązują wyćwiczonymi ruchami do nóg, rogów, a nawet pysków chorych krów. Maszyna powoli przez długie minuty wciąga bezwładne zwierzęta, jedno po drugim w głąb rzeźni. Większość krów jest tak wycieńczona, że nie wydaje żadnych dźwięków. O tym, że wciąż żyją i czują, świadczą tylko poruszana oddechem skóra i szeroko otwarte oczy - czytamy na stronie tvn.24.

Ekspert: To mięso może być szkodliwe dla konsumenta

Szefowie firmy rano sprawdzają przygotowane do sprzedaży mięso z chorych krów. Wskazują, które fragmenty zepsutych tusz należy jeszcze usunąć. Dowodem przeprowadzonego przez weterynarza badania jest przystawienie na skórze zabitego zwierzęcia odpowiedniego stempla z identyfikującym zakład numerem. Owalnymi pieczątkami oznaczającymi dopuszczenie mięsa do obrotu i spożycia posługiwali się jednak zamiast weterynarza pracownicy zakładu - wskazują autorzy materiału.

Taka praktyka jest niedopuszczalna - podkreśla pytany o komentarz profesor Roman Kołacz, specjalista do spraw hodowli i dobrostanu zwierząt, wieloletni rektor Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Po to jest lekarz, żeby po zbadaniu zwierzęcia móc na podstawie swojej wiedzy autorytatywnie stwierdzić, że ta tusza jest zdatna do spożycia i można ją puścić na rynek. Jeżeli tusza nie jest zbadana, to mięso może być szkodliwe dla konsumenta - tłumaczy ekspert.

CAŁY SZOKUJĄCY MATERIAŁ DZIENNIKARZY "SUPERWIZJERA" ZNAJDZIECIE TUTAJ>>>

Opracowanie: