52-letnia mieszkanka Zakopanego, którą w niedzielę porwała lawina w Tatrach, walczy o życie w szpitalu. Kobieta spędziła prawie godzinę pod śniegiem. Ratownikom udało się przywrócić jej krążenie, ale do tej pory nie odzyskała przytomności. Lekarze obawiają, że w wyniku niedotlenienia mogło dojść u niej do poważnego uszkodzenia mózgu. Do tej tragedii nie musiało jednak dojść - przekonują TOPR-owcy i radzą, jak zachować się w górach, by nie spaść z lawiną.

REKLAMA

Troje narciarzy tourowych zjeżdżało wczoraj szlakiem narciarskim z Kasprowego Wierchu w stronę Hali Kondratowej. Warunki atmosferyczne były fatalne - prędkość wiatru w podmuchach przekraczała 100 km na godzinę i miotał wokół śniegiem. Widoczność ograniczona była do zaledwie kilku metrów. Mimo to, turyści przypięli narty i ruszyli w stronę schroniska na hali Kondratowej.

By tam dotrzeć, trzeba pokonać między innymi otoczony złą sławą Żleb Marcinowskich. To jedyne miejsce na szlaku, gdzie groziło zejście lawiny. Swoją nazwę żleb zawdzięcza lawinie z 2 marca 1956 roku, kiedy zwały śniegu zasypały położone niżej schronisko i pogrzebały jego gospodarzy - Zofię i Władysława Marcinowskich, a także trzech żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza. To miejsce na szlaku oznaczone jest bardzo wyraźnie. Każdej zimy pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego stawiają poniżej i powyżej żlebu tabliczki ostrzegające o możliwości zejścia lawiny. Większość narciarzy pokonuje ten odcinek bardzo szybko, nie zatrzymując się. Wczoraj było jednak inaczej - dwie kobiety i mężczyzna, nie wiadomo dlaczego, stanęli niemal dokładnie na środku żlebu. Mężczyzna był nieco niżej, a kobiety stały razem. W pewnym momencie jedna z nich się przewróciła, w tym samym czasie zerwał się niezwykle silny podmuch wiatru i lawina ruszyła.

Mężczyzna został odrzucony na bok i sam zdołał wydostać się spod śniegu. Grupa miała ogromne szczęście. Cały wypadek widział bowiem ratownik TOPR-u Czesław Ślimak, który podchodził przez tzw. Padaki i nie przecinając żlebu zamierzał zjechać na Kondratową. TOPR-owiec zauważył wystający spod śniegu kijek jednej z narciarek i bardzo szybko wykopał ją spod śniegu. Kobieta odzyskała przytomność i kiedy na miejscu ze śmigłowca desantował się kolejny TOPR-owiec, stała już o własnych siłach.

Niestety poszukiwania drugiej kobiety trwały znacznie dłużej. Przy pomocy sondy lawinowej namierzył ją jej towarzysz. 52-latka spędziła pod ponad metrową warstwą śniegu blisko godzinę. Kiedy ratownikom udało się ją odkopać, nie dawała oznak życia. TOPR-owcom dość szybko udało się przywrócić prace jej serca. Cały czas reanimując, przetransportowali ją następnie śmigłowcem do szpitala. Tam w czasie kolejnych 30 minut reanimacji jej serce zatrzymywało się jeszcze dwa razy. Niestety rokowania są złe. Lekarze cały czas mówią o stanie krytycznym.

Niezbędny sprzęt może uratować życie zasypanym osobom

Naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia ratunkowego Jan Krzysztof mówi, że przy trzecim stopniu zagrożenia lawinowego, który obowiązywał wczoraj w Tatrach, i przy tak silnym wietrze, który w żlebach odkładał masy śniegu, turyści w ogóle nie powinni znaleźć się w żlebie. Powinni wybrać inną drogę, by uniknąć niebezpieczeństwa, tym bardziej, że mieli taką możliwość.

Jeżeli jednak zdecydowali się już na pokonaniu niebezpiecznego miejsca, powinni zrobić to jak najszybciej, zachowując przy tym odpowiednie odstępy - tłumaczy Jan Krzysztof w rozmowie z reporterem RMF FM Maciejem Pałahickim. Przejeżdża pierwszy narciarz i w bezpiecznym miejscu oczekuje na następnego. W tym wypadku tak nieszczęśliwie się złożyło, że cała ta trójka stanęła w jednym miejscu, w którym to zagrożenie występuje - dodaje naczelnik TOPR-u.

Turyści powinni mieć ze sobą również odpowiedni sprzęt - sondę lawinową, łopatę oraz detektor. Urządzenie to pozwala bardzo szybko odnaleźć miejsce, gdzie znajduje się zasypana osoba. Bez wspomnianego wyposażenia uratowanie osoby, która znalazła się pod śniegiem dramatycznie maleją. Pierwsze 18 minut w lawinisku przeżywa nawet 9 na 10 zasypanych, ale pół godziny już tylko co trzecia osoba. A właśnie mniej więcej 30 minut zajęło ratownikom dotarcie na miejsce wypadku. To i tak cud, że po tak długim czasie pod śniegiem, udało im się przywrócić kobiecie pracę serca.

Poranne spojrzenie do komunikatu lawinowego, potem właściwa ocena zagrożenia w terenie i te trzy niewielkie przedmioty w plecakach - sonda, łopatka i detektor, a niedzielne wyjście "na foki" mogło być kolejną przygodą górską. Przygodą, a nie tragedią.