"Poczucia bliskości śmierci nie można do niczego porównać. Mogę oddać ordery, uznanie i wszystko, co z tym się wiązało, jeżeli ktoś da mi gwarancję, że już nigdy w życiu nie będę musiała przez to przechodzić" - mówi w rozmowie z RMF FM Magdalena Gortat, stewardessa, która siedem lat temu, 1 listopada 2011 roku, była wśród załogi rejsu LO 016, na pokładzie Boeinga Polskich Linii Lotniczych LOT, który awaryjnie, bez podwozia lądował na Lotnisku Chopina w Warszawie. Za sterami maszyny siedział kapitan Tadeusz Wrona.

Michał Dobrołowicz, RMF FM: Siedem lat temu, na pokładzie samolotu, myślała pani o tym, co dopiero wydarzy się czy raczej o tym, co było wcześniej?

Magdalena Gortat, stewardessa, która była w samolocie, który siedem lat temu awaryjnie lądował bez podwozia w Warszawie: Myślałam o moich dzieciach, moich dwóch synach. Jeden z nich miał wtedy 4 lata, a drugi jest o trzy lata młodszy. To był jeden z moich pierwszych tak zwanych "atlantyków", czyli długodystansowych lotów, po urlopie macierzyńskich. Myślałam o tym, że mimo wszystko mam dużo szczęścia, że mam wspierającą rodzinę, że oni na pewno sobie jakoś poradzą. Te myśli nie dodają jednak otuchy. Ja chciałam szybko tylko zginąć. Chciałam, żeby stało się to szybko, żeby się nie męczyć.

Gdy potem okazało się, że wszystko skończyło się szczęśliwie, to coś zmieniło to w pani?

Na pewno wiem, że trzeba skupiać się na ludziach, którym można zaufać i na których można polegać. Szkoda czasu na inne, nieistotne znajomości. Jestem typem, który w sytuacji, gdy ma coś do zrobienia, to trzyma się w kupie. Gdy miałam poczucie, że zrobiłam wszystko, co do mnie należało z racji funkcji, którą pełniłam w samolocie, gdy już nie miałam czym się zająć, mógł pojawić się problem. Dopóki mam co robić, jest OK. Gdy tylko zabraknie mi zajęcia, mogę się rozsypać. 

Pamiętam, że dwa razy podchodziłam do mamy, która podróżowała z małym chłopcem na kolanach. Sprawdzałam, czy on aby na pewno jest dobrze zapięty i bezpieczny. 

Czy między tymi obowiązkami pojawiała się taka myśl, że jesteście państwo - przynajmniej teoretycznie - blisko śmierci?

Oczywiście, że tak. Był moment, gdy czekała nas próba wypuszczenia podwozia metodą grawitacyjną. Ta próba niestety nie powiodła się. Potem zobaczyłam samoloty wojskowe, które zostały poderwane z Lotniska w Łasku. To zaskoczyło mnie i wprawiło w poważny dygot. Mój kolega, Wojtek, który siedział ze mną kolano w kolano, chyba wyczuł, że zaczynam rozpadać się na kawałki. Powtarzał: "Będzie dobrze, będzie dobrze...". 

Odhaczałam sobie kolejne etapy: wylądowaliśmy, teraz byłoby świetnie zatrzymać się. Udało się. Samolot wykonał lekki skręt, maszyna wytraciła prędkość. Już myślałam, że wszystko będzie dobrze, aż nagle poczułam zapach spalenizny. A przecież pożar w samolocie to jedno z najgorszych zdarzeń, które w większości przypadków prowadzą do wybuchu, czyli wtórnej katastrofy. Gdy zamykaliśmy jeden etap, wydawało się, że już jest dobrze, to otwierał się kolejny etap. Od początku było to bardzo trudne, graniczne doświadczenie, które trwało jeszcze długi czas po tym wszystkim.

1 listopada siedem lat temu chodziła pani po pokładzie samolotu. Patrzyła pani na pasażerów. Obserwowała ich pani. I co widziała pani w ich twarzach, w ich oczach?

Były osoby, które płakały, były osoby, które patrzyły na nas, jak na osoby, którym można zaufać. My musieliśmy sprawiać wrażenie, że dźwigniemy to wszystko. Dopóki coś robiłam, byłam przekonana, że to dobrze się skończy. Były osoby, które modliły się, były osoby, które chyba do końca w to nie wierzyły, następował chyba jakiś rodzaj wyparcia. 

Gdy wspomina pani 1 listopada 2011 roku, to jaki obraz ma pani przed oczami?

Obraz moich kolegów z załogi. Nasza grupa ma za sobą przeżycie, którego nikt inny nie ma. Nikt inny nie jest w stanie tego zrozumieć, mimo że głosów łączenia się z nami było bardzo wiele. Wszyscy to przeżywali. Myślę, że paradoksalnie osoby, które były wtedy na ziemi, były nawet w gorszej sytuacji niż my, bo bezsilnie mogli tylko patrzeć na to, co wydarzy się. Nie chcę wyobrażać sobie, co przeżywał mój mąż, moja sąsiadka, która przybiegła do mojego domu, wszyscy siedzieli przed telewizorami i patrzyli bez wpływu na to, co tam się dzieje. Mogli tylko liczyć, że to dobrze się skończy. 

Czy powiedziałaby pani dziś o sobie, że była pani blisko śmierci? Że poczuła pani jej bliskość, jej smak?

Tak. Co prawda nie wiem, jak smakuje śmierć. Ale uczucie, że byłam blisko śmierci, miałam zdecydowanie.

Jakie to jest uczucie?

Paraliżujące. Obezwładniające. I takie, że szkoda, że już ten moment nastał.

Co powiedziałaby pani jako osoba z takim doświadczeniem osobom, które takiego doświadczenia nigdy nie miały, nie zbliżyły się nawet do niego?

Trzeba wypracować wtedy mechanizm radzenia sobie. I do końca nie tracić nadziei. Wiem, że jest coś w powiedzeniu "Nadzieja umiera ostatnia". Byłoby super mieć wtedy obok osobę, na którą można liczyć. Tak jak ja miałam obok siebie swoich kolegów z załogi. 

Można do czegoś porównać takie uczucie?

Nie, nie można. Mogę oddać ordery, uznanie i wszystko, co z tym się wiązało, jeżeli ktoś da mi gwarancję, że już nigdy w życiu nie będę musiała przez to przechodzić. 

(nm)