REKLAMA

Gigantami włoskiej muzyki orkiestrowej, których dzieł pragnąłbym wysłuchać na żywo w futurystycznej Kraków Arenie, są: Luciano Berio, Luigi Nono czy Giacinto Scelsi. Pierwszy raz zobaczyłem od środka to przepiękne, harmonijne, iluminowane dzieło architektoniczne i popuściłem wodze fantazji w tym ekumenicznym świeckim kościele. Siedziałem na krzesełku obok żony, czule trzymając jej dłoń w walentynkowy sobotni wieczór i razem niemal miłośnie wzdychaliśmy do harmonijnej konstrukcji. Arena jest równie cudowna z zewnątrz jak od wewnątrz. Przepotężna przestrzeń, zamknięta w monumentalnej, acz wizualnie lekkiej i ażurowej bryle, inspiruje do koncertowych wizji na prywatnym kanale Psychic TV. Z potężnego, śrubo-podobnego ośrodka nad naszymi głowami, zwieńczenia żebrowej kompozycji dachu, rozkręcały się dla mnie milczące, unikatowe dźwięki twórców włoskiej muzyki współczesnej: preparowane głosy symfoniczne, chóry jak chmury krążące w hiper-pudle rezonansowym, a wtem! ten jeden izolowany ton, o którym pisał Giacinto Scelsi: Wewnątrz dźwięku ukrywa się cały wszechświat, wraz z jego widmami, nigdy dotąd niesłyszanymi. Oto Arena, ta sonata widm!

Architektura to bowiem wcielenie muzyki, zamrożone wrażenia. Ukazuje to grecki mit o Amfionie. Ten muzyk i poeta dostał od swego ojca -Zeusa czarodziejską lirę. Śpiew Amfiona przy wtórze cudownego instrumentu skłonił kamienie do układania się w mury wokół Teb. Niemiecki poeta Johann Wolfgang von Goethe uważał architekturę za "skamieniałą muzykę", a niemiecki filozof Friedrich von Schelling pisał o architekturze jako o "muzyce zakrzepłej". Tak właśnie wyglądała krakowska Arena w ten niezbyt chłodny lutowy wieczór, budząc mój autentyczny duchowy skowyt. Ten pewnie zbyt mocno rozbudowany wstęp, to może nieco nazbyt erudycyjne preludium, ta prawdopodobnie za bardzo pretensjonalna uwertura, służą raczej banalnemu stwierdzeniu: w walentynkowym koncercie Ennio Morricone w Tauron Arenie Kraków większe wrażenie wywarło na mnie miejsce i czas niż sama akcja. Dzień św. Walentego spędzony z ukochaną kobietą w tej świątyni rozrywki był dla mnie wystarczająco ekstatyczny. Utwory włoskiego kompozytora były małym, miłym dodatkiem. Może dlatego, że ja nie traktuję poważnie muzyki filmowej, nie jest ona dla mnie wartością sama w sobie, jest po prostu tylko ilustracyjna. Potraktowałem ją więc jako ilustrację w lustrze mego ego.

Rozczarowany nie byłem, nie zrozum mnie źle, Człowieku po drugiej stronie małej szybki. To duże wydarzenie zobaczyć na żywo dyrygującego kompozytora ścieżek dźwiękowych do największych światowych wielko-ekranowych hitów. Zwłaszcza, że jako prawie 50-latek zapoznawałem się z tą twórczością prawie od początku, w momencie powstawania. Motyw z "Klanu Sycylijczyków" -obrazu z 1969 roku, wykonywany na elektrycznej gitarze, łasił się do mnie w dzieciństwie. Aż zawładnęła mną-chłopcem powtarzająca się fraza, minimal obsesjonata, sugerującego jakieś klarowne rozwiązanie muzycznej intrygi, które nigdy nie następowało. Trzeba byłoby zrobić jakieś badania nad wpływem takich melodyjek na nasze życie. Myślę zwłaszcza o mojej generacji, która wychowywała się już na telewizji i kinie, wchłaniając w siebie wiele takich treści, których nie sposób ująć w proste schematy poznawcze i wychowawcze, ideologiczne czy etyczne. Muzyka obecna w życiu w postaci telewizyjnych podkładów dźwiękowych także tworzyła fundamenty dorosłej wrażliwości. Melancholijny i jednocześnie sensacyjny wątek z "The Sicilian Clan", niepokojący popularny riff do dziś coś we mnie budzi.

Ścigała mnie w krakowskiej arenie ta gitarowa pseudo-kwadryga, elektryczny czterodźwięk nurkujący z rozedrganych stalowych strun. Kolejne widmo z mojego odległego chłopięctwa, muzyczna mara, która objawiła mi realną współczesną postać siebie, niby już dawno dorosłą, a tak naprawdę wciąż niedojrzałą. Jak ten motyw, ciągle coś rokuję i nie ma z tego rock'n'rolla. Wracam do punktu wyjścia, zapętlając się w działaniach. Nie jestem w stanie definitywnie zakończyć rozpoczętych spraw, doprowadzić je do ostatecznych konsekwencji, zawsze zawracam po coś i tworzę to coś od nowa. Co więcej świat ma dla mnie podobną konstrukcję, sugerując jakieś tajemnice i nigdy nie pozwalając na ostateczną pewność, czy domniemana tajemniczość to rzeczywista zagadka do rozwiązania, czy też parawan kryjący wulgarną pustkę, kurtyna zasłaniająca niewielką jaskinię w skale pełną kondomów i kału, zasłona Mai sama w sobie ciekawsza niż to, co zasłania. Taki właśnie jest refren z "Klanu Sycylijczyków", za mojego dzieciństwa zwanego "Sycylijskim klanem". Nie obejrzałem chyba samego filmu, chociaż mam wrażenie, że widzę jak negatyw młodą twarz Delona Alaine' a.

Ćmi mi się w głowie od dat i ikon. Może zapamiętałem Francuza z czarno-białych fotosów z lat 70. w gablotach na ścianach nowohuckiego kina "Świt"? A może z wielkich zdjęć aktorów na murach kina "Światowid", koło którego obecnie mieszkam i nie mogę się doczekać, kiedy w końcu przestanie straszyć metafizyczną pustką. Zapytałem nazajutrz po koncercie Ennio Morricone moją małżonkę, ot tak przy późnym powalentynkowym śniadaniu - śledziku po japońsku i prawdziwej angielskiej herbacie przywiezionej z Londynu: "Doris, jak ty się czujesz, kochanie, wiedząc że żyjemy w metafizycznej pustce?" "W ogóle się nie czuję." - odpowiedziała Doris, potwierdzając moje intuicje. Tych potwierdzeń miałem kilka, oprócz zwykłego zmęczenia żony. Gdy bowiem w dzień św. Walentego drogi moje i mojej drogiej drugiej połowy na chwilę się rozeszły (ona na maraton zumby, a ja do Galerii Krakowskiej na kielich moscato i wizytę w księgarni amerykańskiej), w restauracji na trzecim piętrze malla zasiadłem do upojnej lektury kupionej w angielskim oryginale: inicjacyjnej książki Marka Bootha znanego także pod pseudonimem Jonathan Black pt. "The Secret History of The World".

Dziecinada zawarta w tytule "Sekretna historia świata" była dla mnie wystarczająco mocnym bodźcem. Nie mówiąc o tym, że niejaki Mark Booth-Jonathan Black był mi już autorem znanym i lubianym, ponieważ zapoznałem się wcześniej z jego książką zatytułowaną w polskim tłumaczeniu "Dante. Sekretna historia", w podtytule "Odkopując tajemnice piekła". Przeczytałem tam o dantejskiej koncepcji miłości, hermetycznej teorii wyznawanej w tajemnych stowarzyszeniach. Black wspomina, że Dante w 'Życiu nowym' tworzy pewne odniesienia do bractwa Fedeli D'Amore, tak zwanych wiernych kochanków. Ci uczuciowi młodzieńcy, w dużej mierze arystokraci, złota młodzież Florencji, używali różanego krzyża jako godła. (...) Dante miał przejść od pogłębionej wiedzy na temat własnej miłości do Beatrycze do wizji miłości jako siły, która napędzała cały Wszechświat. (...) Kiedy jesteśmy zakochani w obiekcie naszych westchnień widzimy tylko dobre cechy, których nikt inny nie jest w stanie zobaczyć. Fedeli D'Amore kochali cały świat i podobnie dostrzegali w nim przymioty, które dla innych były niewidoczne. Kupiłem żonie różę od ulicznego kwiaciarza.

You that thus wear a modest countenance/ With lids weigh'd down by the heart's heaviness,/ Whence come you, that among you every face/ Appears the same, for its pale troubled glance?/ Have you beheld my lady's face, perchance,/ Bow'd with the grief that Love makes full of grace? - czytam w internetowym wydaniu "Vita nouva" Dantego i jestem przeszczęśliwy popijając moscato, że na wyciągnięcie ręki (ze smartfonem) mam to wiekopomne dzieło, inaczej niż w czasach moich polonistycznych studiów, kiedy musiałem błąkać się po ciemnych, ćmiącym światłem otulonych, czytelniach. A teraz siedząc samotnie w dniu świętego Walentego przy stoliku w tonącej w słonecznych promieniach, oszklonej Galerii Krakowskiej, czytam słowa wieszcza przetłumaczone na archaizującą polszczyznę: Wy, co tak macie pokorne spojrzenie,/ Których spuszczony wzrok boleść oznacza:/ Zkądto was smutek tak bardzo przytłacza,/ A bladość zdradza wewnętrzne wzruszenie?/ Czyście widziały miłości cierpienie, Co naszą damę boleścią naznacza? Zacząłem to tłumaczyć, jakbym był członkiem średniowiecznego florenckiego Bractwa Wiernych Kochanków według ewangelii świętego Marka ... Bootha.

Nowa interpretacja "Życia nowego" pojawiła mi się w głowie jak błysk pod wpływem następującego fragmentu tego dzieła, objaśniającego sens i kontekst zacytowanego w nim sonetu: (...) wkrótce, z woli naszego uwielbianego Zbawcy, który i sam nie uchylił się od śmierci, ten, który był ojcem tej przedziwnej osoby (przezacnej Beatrycy), występując z tego życia, udał się do wiecznej chwały. A ponieważ takie rozłączenie zawsze jest bolesne dla pozostających przyjaciół nieboszczyka; nadto, ponieważ nie ma ściślejszej przyjaźni nad przyjaźń między dobremi rodzicami a dobremi dziećmi; ponieważ wreszcie ta pani była nadzwyczajnie dobrą osobą, i jej ojciec bardzo dobrym był człowiekiem (jak wszyscy mówią zgodnie z prawdą): przeto rzeczą jest pewną, że ta zacna dama najcięższej doznała boleści. Według zwyczaju przyjętego w tem mieście, zgromadzili się mężczyźni i damy z osobna tam, gdzie Beatryce we łzach tonęła. Widząc kilka dam wracających od niej, nadstawiłem ucha na ich rozmowę, odnoszącą się do boleści doznanej przez tę zacną osobę: Jak to ona płacze, mówiły, kto ją ujrzy w tym stanie, powinien by umrzeć z litości." Spróbujmy to wpierw uwspółcześnić, O.K.?

Akcja wygląda następująco: umiera nagle ojciec Beatrycze, rozpacz ukochanej Dantego komentują damy, a on sam wsłuchuje się w ich rozmowy i pisze na ten temat kolejny sonet. Potraktujmy to hiper-hermeneutycznie, ukażmy w postaci logorei i alegorii. Ojciec - to Bóg, który umarł, a Beatrycze jest personifikacją Ludzkości, Dante to ja, a sonet to ten mój najnowszy wpis blogowy, który tu tworzę, nastawiając się bardziej na muzyczność niż konkretną treść, nawiązując do XIII wiecznych wierszy Dantego, ale tworząc na ich podstawie awangardową, skróconą trzynasto-elementową wersję wersyfikacyjną. Mam cały czas w głowie melodyjkę Ennio Morricone, która pojawia się tu tak często, że powinienem to nazwisko pisać Ennnnnnnnnnnnnio Morrrrrrrrrrrrricone, budząc natychmiast skojarzenia, że ten sponsorowany tekst, improwizuję w trzynastkowych seriach wg nowatorskiej teorii, nazwanej przeze mnie dekatriafonią, w aluzji - po pierwsze do lęku przed, poprzedzającym tegoroczne Walentynki, piątkiem trzynastego czyli paraskewidekatriafobii, a po drugie do mojej ulubionej Szkoły Wiedeńskiej z jej dodekafonią, genialną w każdym przejawie w przypadku Schoenberga, Weberna i Berga. Przy nich Morricone to żadna rewolucja. Jednak, kiedy słuchałem w Arenie utworu "Klasa robotnicza idzie do raju" poczułem w sobie nową miłość.

Miłość do - czerwonej jak bijące serce z martwego wołu- trockistowskiej awangardy. A surrealiści? Czyż nie komunizowali? Tak samo włoski kompozytor Luigi Nono, ze swoją "La fabbrica illuminata"! Iluminaci bowiem świecą wielobarwnie, nie trzymają się ściśle jakiegoś odcienia: zakon Iluminatów (od łacińskiego illuminatus- oświecony, l. mn. illuminati) - termin niejednoznaczny, gdyż w ciągu dziejów istniało kilka struktur używających tej nazwy. W dniu św. Walentego na kilka godzin przed koncertem Ennio Morricone w Kraków Arenie przeżyłem iluminację, siedząc przy stole z jasnych desek w restauracji na III piętrze Galerii Krakowskiej, popijając chłodne słodko-jabłkowite moscato ze szlifowanego, błyskającego się kielicha i czytając "The Secret History of the World" Jonathana Blacka alias Marka Bootha, zakupioną kilka miesięcy wcześniej w tutejszej księgarni amerykańskiej. Zacząłem od pochwalnych anonsów - This book will take you on a jaw-dropping journey through the spiritual and mythological history of the world ("Ta książka zabierze was w zapierającą dech w piersiach podróż, 'trip' z non-stop opadłą 'koparą'.") - aż doszedłem do kluczowego fragmentu już w "Intruduction".

Is the Pope Catholic? Well, not in the straightforward way you may think. One morning in 1939 a young man aged twenty-one was walking down the street when a truck drove into him and knocked him down. While in a coma he had an overwhelming mystical experience. When he came round he recognized that, although it had come about in an unexpected way, this experience was what hehad been led to expect as a fruit of techniques taught him by his mentor, Mieczyslaw Kotlarczyk, a modern Rosicrucian master. Jonathan Black pyta, czy papież-Polak jest katolikiem. I odpowiada sam sobie: papież nie jest katolikiem w prostym sensie tego słowa. W każdym razie nie w taki sposób, jak się powszechnie uważa. Po czym przywołuje anegdotę z lat młodości Karola Wojtyły. Pewnego ranka roku 1939 21-letniego Karola idącego ulicą potrąciła ciężarówka. W śpiączce doznaje mistycznego doświadczenia. Mimo że przeżył je przypadkowo, w wyniku zbiegu okoliczności, wygląda to na owoc technik, których wyuczył go jego mentor- Mieczysław Kotlarczyk, współczesny Mistrz Różokrzyża. Oczywiście nie zamierzałem wierzyć na słowo Boothowi, jestem zawsze podejrzliwy. Inaczej przyjmowałbym na klatę każdą ciężką bzdurę. Jonathan Black też się ich nie ustrzegł. Nie wiem, skąd mu się wziął na przykład w książce o Dantem ten proustowski Swann wspominający, jak czekał, by matka przyszła ucałować go na dobranoc. A jeśli chodzi o Karola Wojtyłę to wypadek miał miejsce 29 lutego 1944 roku. Kleryk Karol zmęczony wraca z pracy. Potrąca go niemiecka wojskowa ciężarówka. Młody mężczyzna tak mocno uderza głową o krawężnik, aż traci przytomność. Lekarska diagnoza: wstrząs mózgu. Ranny Karol wraca do żywych po 9 godzinach. Pół wieku później jako Jan Paweł II oceni że, to Opatrzność nad nim czuwała. O rzekomym członkostwie Mieczysława Kotlarczyka w ruchu Różokrzyżowców przeczytałem na internetowej stronie "Gazety Warszawskiej": Różokrzyżowiec Mieczysław Kotlarczyk (...) reżyser teatralny, aktor, pedagog; twórca Teatru Rapsodycznego. Od 1931 kierował w Wadowicach stałym Teatrem Powszechnym. Mieczysław Kotlarczyk był mistrzem i nauczycielem teatralnym Karola Wojtyły (późniejszego papieża Jana Pawła II), z którym łączyła go wieloletnia przyjaźń. Prawda li to czy też fałsz?

"Kotlarczyk to Różokrzyżowiec" taka fraza jak sampel powtarzała mi się echem uderzając różą o sklepienie czaszki, gdy arenie rozbrzmiewał koncert muzyki filmowej Ennio Morricone i orkiestra pod batutą schorowanego jeszcze Mistrza spadała na nas kaskadą dźwięków rodem z "Misji". Ach ci Jezuici! Też nie są bez winy, jak przeczytałem niedawno w książce Malachi Martina. To ich flirtowanie z marksizmem bywa często nieznośne. Teologia wyzwolenia jest teorią wyzwolenia się z okowów katolicyzmu, dla tych którzy uznali, że są to okowy. A jeśli Karol Wojtyła służył u Mistrza Różokrzyża? A jeśli Franciszek utrzymywał bliskie związki z Rotary Club, bo i takie plotki są rozpowszechniane? Kiedy niemal wszyscy zastanawiali się nad tym, kto wrobił Kamila (Durczoka), mnie jako żywo pasjonowała kwestia, dlaczego wrabia się Karola (Wojtyłę) i w ogóle papiestwo? Oczywiście po porannym sobotnim anonsie w TV Terlikowskiego, który sam jako ortodoksyjno-katolicki szef zapowiedział, wciąż aluzyjnie, kto będzie na okładce najnowszego numeru pewnego poczytnego tygodnika, i ten celebrycki motyw pojawiał się mojej głowie podczas koncertu. O, Muzo potwora spaghetti! Stabloidyzowane dni za dniami ciągną się jak makaron.

Intrygowała mnie historia tefałenowskiego anchora, więc tytuły utworów Morricone stały się dla mnie w Tauron Arenie bieżącymi komentarzami do jego niestałego losu. Durczok był już każdym: "dobry, zły i brzydki". Niegdyś "nietykalny", ale "pewnego razu na Dzikim Zachodzie" jakim jest nasza PRL-bis, ktoś wsadził mu w tyłek "garść dynamitu". Kiedy podczas koncertu Ennio zobaczyłem kolejny filmowy tytuł -"...twierdzi Pereira", szepnąłem żonie, że pojawi się cytat z dziennikarza "Gazety Polskiej". Teraz w trakcie tworzenia tego hipertekstu odnalazłem aktualny fejsbukowy komentarz Samuela Pereiry: Premier Kopacz nie ma jeszcze takiej władzy w służbach, by przeprowadzić np. operację pod hasłem 'Wrabiamy Durczoka w gumową lalkę, płyty z zoofilską pornografią i narkotyki'. Czy to więc prezydencki gabinet figur wojskowych dyscyplinuje dziennikarzy, tworząc żołnierzy z żurnalistów? Zabijają medialnie telewizyjnego samca Alfa, "boga mainstreamu", aby reszta mniejszych bożków zrozumiała przekaz? Ja się przyznaję do Durczoka. Kulturalnie przed laty namawiał mnie, abym został jego wydawcą w "Wiadomościach" TVP. Po męsku odmówiłem. A dziś zdziwiony słucham "Ofiary wojny".