Nie miej cudzych bogów przed sobą i nie bądź bogiem dla innych. To pierwsze przykazanie w fotografii. Pozostałych dziewięciu nie będzie. Nic nie krępuje osobistego rozwoju bardziej niż naśladownictwo. Nie ma też groźniejszego wirusa od nieproszonej krytyki czy fałszywego komplementu. Fotografując, mamy prawo rozwijać się w odosobnieniu. Pytajmy o opinie, ale uważnie słuchajmy proroków. Tych fałszywych unikajmy jak dżumy. Miejmy oczy otwarte, nie tylko na to, co widać w celowniku.

REKLAMA

Fotografia jest jak dziecko - rodzi się, raczkuje, następnie powoli staje na nogach. Nie biega zanim zacznie chodzić i dojrzewa w swoim naturalnym rytmie. Jedni robią to szybciej, inni wolniej. Nie da się tego procesu określić matematycznym równaniem. Jeśli jako ludzie różnimy się od siebie, na pewno jako fotograficy będziemy inni. W obu przypadkach winni jesteśmy sobie jedno - szacunek. Dlatego dziwi mnie ludzka skłonność do dyktowania swoich zasad widzenia. Nie jesteśmy do tego upoważnieni, nawet jeśli ego podpowiada inaczej. Gdy jestem świadkiem takich osądów, myślę: jaka szkoda, że oprócz taktu, natura poskąpiła nam refleksji. Każdy ma przecież unikalną tęczówkę. To coś więcej niż fakt biometryczny.

Na jednym wózku

Fotograficzna przestrzeń jest nam przypisana z definicji. Możemy ją uprawiać na swoich zasadach i nikt nieproszony nie powinien jej deptać. Przecież jadąc autobusem nie opieramy się o pasażera siedzącego obok. Nie mówimy mu, gdzie wysiąść, ani żeby zapiął pasy. Podróżujemy wspólnie w jednym kierunku, choć w inne miejsca - tak jest w fotografii. Są wśród nas artyści i rzemieślnicy, kronikarze i pejzażyści. Źle się dzieje, gdy nagle ktoś zaczyna sprawdzać w tym autobusie bilety. Niedobrze, jeśli nie potrafimy wspierać się nawzajem.

Pamiętam czasy już prehistoryczne, gdy internet zaprosił mnie na taką przejażdżkę. Jak grzyby po deszczu powstawały w nim fotograficzne galerie. Skupiały wokół siebie amatorów i entuzjastów - ludzi, którzy po raz pierwszy zapragnęli podzielić się swoją pracą. Z zainteresowaniem oglądałem ich fotografie, publikowałem też swoje. Ale z jeszcze większą uwagą śledziłem socjotechnikę tych portali. Szybko pojawiały się w nich kręgi wzajemnej adoracji. Każdej przewodził jakiś prorok. Sypała się lawina komentarzy, które mogły kogoś zniszczyć lub stworzyć. Z czasem ludzie zapominali, że łączyła ich pasja. Stawali się pseudoekspertami, a możliwość kontrolowania innych brała górę nad chęcią doskonalenia warsztatu. Takie mechanizmy do dziś funkcjonują w realu.

Wyjątki od reguły

Nie muszą! Człowiekiem, któremu wiele zawdzięczam był Chris Schwarz. Ten uroczy Brytyjczyk podjął pewnego dnia ważną decyzję, dla siebie i dla Polski. Sprzedał wszystko, co posiadał w Anglii, zapakował samochód i jak Kolumb wylądował w Krakowie. Tam, wbrew rozsądkowi narzucanemu przez innych, chciał założyć muzeum poświęcone żydowskiej historii naszego kraju. Jak to? Przyjechać znikąd do Krakowa i wznosić muzeum? - pukali się w głowę fałszywi prorocy. Na szczęście pojawili się też aniołowie, gotowi Chrisowi pomóc. Nie mówił po polsku i nie znał nikogo. Na pewno bardziej potrzebował wsparcia niż niechcianej krytyki. Dzięki bogu, tego pierwszego otrzymał więcej. Założone przez niego Żydowskie Muzeum Galicja obchodziło niedawno jedenaste urodziny. Prorocy zamilkli, Chris dokonał swego.

Od niego też otrzymałem swój pierwszy aparat: stary Nikomat, którym - jak mawiał Chris - amerykańscy żołnierze rzucali w Wietnamie we wroga, gdy zabrakło im amunicji. Narzędzie i broń zarazem. Z czasem zrozumiałem: narzędzie do porządkowania świata i obrony przed ludźmi, którym nie podoba się nasza wizja. Chris był uznanym fotografem, ale my przede wszystkim byliśmy przyjaciółmi. Nigdy nie rozmawiałem z nim o fotografii, bo była to dla niego bardzo osobista przygoda. Dał mi do ręki aparat, ale bez podręcznika. To też mu zawdzięczam - Chris wiedział, co robi. Resztę musiałem sam wykombinować, zdzierając na migawce palec.

Bądźmy wdzięczni

Chrisa już nie ma. Zmarł kilka lat temu. Mimo że nie widział żadnego mojego zdjęcia, to on pozwolił mi samodzielnie stawiać pierwsze kroki w fotograficznych butach. Dał mi narzędzie, przestrzeń i powietrze. Nie krytykował i nie chwalił. Wiem natomiast, że mocno trzymał za mnie kciuki. Do dziś spłacam ten dług wdzięczności. Wspieram muzeum, które założył i pilnuję, by jego dzieło rozwijało się nadal. W mojej szufladzie, oprócz starego Nikomata, leży teraz jeszcze jeden aparat: cyfrowa Leica mojego przyjaciela. Przez lata była relikwią, choć to nie była jej wina. To ja musiałem dojrzeć do tego, by znowu stała się aparatem. Mój pierwszy album poświęcony krakowskiemu Kazimierzowi w całości zrobiłem Leicą Chrisa Schwarza. Był podziękowaniem za jego inteligentną cierpliwość.

Czasy się zmieniają. Dojrzewamy nie tylko jako fotograficy, lecz również jako ludzie. W świecie na wskroś zautomatyzowanym, powinniśmy pamiętać, że istnieje tryb manualny. Nie mam na myśli ustawiania czasu lub przysłony. To nasz stosunek do ludzi siedzących w foto-autobusie zawsze powinien być przemyślany. Automatyka i presety w kontaktach z innymi czynią z nas bezduszne komputery. W fotografii jest podobnie - zdjęcie zrobione automatycznie okrada nas z przyjemności jego przeżywania. Pewne ustawienia - jak "dzień dobry" i "do widzenia" - mogą być z automatu. Ale to co dzieje się pomiędzy nimi jest istotą bycia i esencją tworzenia.

Równe prawa

Nie pozwalajmy więc sobie na pochopne wydawanie osądów. Szacunek do nas samych powinien nas przed tym skutecznie powstrzymać. Szanujmy siebie! Nawet jeśli na piersi błyszczą fotograficzne medale, a na ścianach piętrzą się dyplomy, nie zapominajmy o tych pierwszych, niepewnych krokach. Tak łatwo jednym, niefortunnym słowem, można było zachwiać tę równowagę! A ponad wszystko i pod żadnym pozorem, nie odmawiamy miejsca innym we wspomnianym wyżej autobusie. Fotografia to nie taksówka. To środek publicznej komunikacji, powszechnie dostępny i sprawdzony. Wierzę głęboko, że jest nieskończenie piękna i w pełni demokratyczna. Wszystkich nas może pomieścić. Ale jak życie, uprawiajmy ją tylko w szlachetnym stylu.