Obraz, który widzimy podczas rodzinnych kolacji, jest codziennie prawie identyczny: na podeście stoi mężczyzna ubrany w idealnie dopasowany garnitur i oznajmia nam progres obecnego rządu, niepowodzenia, tragedie narodowe, groźby i ułaskawienia. Człowiek zmienia się co kilka lat, podczas specjalnych okazji siedzi, ale jego wyraz twarzy raczej nie ulega zmianie. Prezydent Stanów Zjednoczonych - i w rzeczywistości, i na wielkim ekranie - to niezmiennie najważniejsza osoba na świecie.

REKLAMA

Trudno powiedzieć, kiedy zaczęliśmy w człowieku z Białego Domu widzieć wzór do naśladowania, guru, ikonę polityki i popkultury zarazem. Faktem jest jednak, że tak wielką rolę, jaką faktyczni prezydenci Stanów Zjednoczonych pełnią w życiu publicznym, tak istotną mają również w kinie.

Jedną z najpopularniejszych postaci kina na poły politycznego był James Marshall - prezydent o nazwisku tak banalnym, jak cała reszta scenariusza "Air Force One". Grany przez Harrisona Forda, jak cichy bohater, ratuje cały świat, kiedy wraz z rodziną zostaje uprowadzony w swoim rządowym samolocie. Bo twórcy filmowi próbują nam, widzom, wmówić, że skoro mamy do czynienia z wielkim przywódcą, to on sam jest na pewno dzielnym mężem narodu. I przy okazji - prezydent z Białego Domu ma zawsze ludzką twarz, jest ciepły i rodzinny. Tak za Oceanem kreuje się Baracka Obamę, taki był przecież Michael Keaton jako Mackenzie w "Córce prezydenta" (w roli tytułowej zresztą śliczna Katie Holmes).

Stany to miejsce spełniania marzeń - mit powtarzany od pokoleń, w który już prawie wszyscy uwierzyliśmy, powtarza się też w filmie "Człowiek roku". Oto obserwujemy komika Toma Dobbsa (w tej roli Robin Williams), który startuje w walce o fotel w Białym Domu. Brzmi jak nieprawdopodobna bajka albo... amerykańska droga od pucybuta do milionera, którą tak precyzyjnie stara się nam włożyć do głów.

Zejdźmy na ziemię. Prezydentów było wielu i aktorzy ich grający wypadali niejednokrotnie zupełnie przekonująco. Na uwagę zasługuje Morgan Freeman w "Dniu zagłady", świetnie wcielili się też w przywódców Michael Douglas w "Prezydencie - Miłości w Białym Domu", Bill Pullman w "Dniu Niepodległości" i Gene Hackman we "Władzy absolutnej". Co więcej - choć mogę się tym stwierdzeniem narazić na lincz - podobała mi się nawet krótka rola Williama Hurta jako prezydenta Ashtona w "8 częściach prawdy", choć sam film okazał się być totalnym gniotem.

Zupełnie z czystym sumieniem można jednak polecić "Frost/Nixon". Ciężko stwierdzić, czy to jeszcze film, czy już świetne widowisko przynoszące odczucia porównywalne z emocjami, które rodzą się w człowieku, gdy obcuje z namacalnymi aktorami w teatrze. To historia dziennikarza przeprowadzającego długi i wyczerpujący wywiad z Richardem Nixonem, którego milionom Amerykanów przedstawiać nie trzeba. Spektakl składa się głównie z rozciągniętych scen dialogów, które odsłaniają zaskakujące fakty, dotyczące toczących się za kulisami wielkiej polityki afer i przepychanek. Co więcej - film zdaje się być tak odarty z napompowanych scen, że odnosi się nawet wrażenie oglądania dobrze wyprodukowanego programu telewizyjnego. Dzieło w reżyserii Rona Howarda, twórcy takich obrazów jak "Apollo 13", "Piękny umysł" czy "Kod da Vinci", z genialnymi rolami Michaela Sheena (Frost) i Franka Langelli (Nixon), to pozycja obowiązkowa nie tylko na ten weekend, ale na wiele kolejnych, długich zimowych wieczorów: bo oglądanie sprawia ogromną przyjemność i zupełnie nie zanudza widza.

Kino kręcące się wokół Białego Domu to również wielkie produkcje w odcinkach: powiedzieć należy przede wszystkim o wybitnym "House of Cards", zrealizowanym za setki milionów dolarów serialu, obnażającym politykę pełną intryg. W roli głównej Kevin Spacey (jako senator Francis Underwood), a wśród wielu reżyserów - David Fincher: takie nazwiska musiały przynieść sztuce gigantyczny sukces. Zamiast rozpisywania się jednak o wyjątkowości kolejnych kreacji - lepiej po prostu, z czystym sumieniem, polecić "House of Cards" wszystkim fanom świetnego, trzymającego w napięciu kina.

Pozostaje pytanie: po co nam w kinie polityka? Może po to, by łagodniej tłumaczyć sobie zawirowania na szczytach. By próbować odkryć ludzkie twarze tych, którzy władają każdą dziedziną naszego życia. No chyba, że aktor - Ronald Reagan - po niezłych rolach w "To jest armia" i "Zabójcach", zostanie... prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wtedy już wszystko się komplikuje.