"Tam nikogo nie powinno być - przekroczone były wszelkie normy stężenia gazów" - mówi reporterowi RMF FM górnik, który przeżył wybuch metanu w kopalni Mysłowice - Wesoła. O obrażeniach doznanych przez górników mówi: "Byli bardzo poparzeni, skóra z nich schodziła. Trzeba było uważać, jak się ich chyta, bo naprawdę ból był u nich niesamowity. Wręcz taki, że chcieli tam już zostać".

Maciej Pałahicki: Był pan tam na dole, kiedy w kopalni doszło do wybuchu metanu?

Jeden z górników, którzy przeżyli wybuch: Tak, byłem.

Jak to wyglądało?

Pracowaliśmy w chmarę ludzi. Było tam dużo za dużo ludzi, niż tak naprawdę powinno być.

Mówi się o tym, że tam było za duże stężenie metanu. Wiedzieliście o tym?

Nie tylko za duże stężenie metanu, tam było za duże stężenie wszystkiego. Tlenku metanu, dwutlenku węgla...

Czyli tak naprawdę tam na dole nikogo nie powinno być?

No nie. Powinni być tylko ratownicy - do zamknięcia tej ściany...

To dlaczego ta ściana nie została zamknięta?

No, władza kopalni na pewno chciała "na chama" tą ścianą jechać, żeby były pieniądze...

Od kiedy wiedzieliście, że tam już jest sytuacja krytyczna?

Dymy od zawału zaczęły wychodzić w piątek, po tąpnięciu.

I wtedy zwiększył się poziom stężenia gazu?

Tak, wtedy. Z tego, co widziałem, ratownicy już tam zaczęli jeździć...

Jakie było stężenie, kiedy już wczoraj zjechaliście na dół?

Z tego, co mi wiadomo, zamiast 26 ppm-ów było 270 stężenia tlenku węgla. 

To była dziesięciokrotnie przekroczona norma?

Tak i to przy wylocie ze ściany, a tak naprawdę w ścianie to było na pewno dużo, dużo więcej.

A metan?

Metanu też było na pewno w ścianie 5 procent, skoro był wybuch metanu. Ja osobiście widziałem 3,5 procenta na wylocie ze ściany, a do wylotu ze ściany jest 700 metrów...

A powyżej 2 procent już nie powinno nikogo tam być, tak?

No nie i wszystkie maszyny powinny stanąć, oprócz wentylatorów, żeby mogły to przewietrzać.

A normalnie pracowały?

Wentylatory pracowały normalnie.

A reszta maszyn?

Również, mimo że nie powinny.

Jak wyglądał sam wybuch? Bo mówi pan, że to był wybuch metanu, nie zapłon - jak się mówi...

To był wybuch, bo pozrywało lutnie doświeżające z powietrzem. Do tego nas wyrzuciło, jak byliśmy w ekipie razem... Musieliśmy się długo siebie naszukać... Tak że niech nikt nie mówi, że to było podpalenie języka metanu. Bo to był ewidentnie wybuch.

Na ile pana odrzuciło?

Mnie na około 5 metrów, resztę brygady - też po 5 metrów. Trzeba było siebie szukać nawzajem w tych dymach.

Potem pan pomagał ratować kolegów?

No tak, chyba jak każdy, kto mógł.

Bardzo byli poparzeni?

Skóra z nich schodziła, trzeba było uważać, jak się ich chyta, bo naprawdę ból był u nich niesamowity... Wręcz taki, że chcieli tam już zostać.

Pierwszy raz widział pan tak poważny wypadek?

Na własne oczy - tak.