W ostatnich chwilach w kokpicie często zapada milczenie - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM profesor Jerzy Maryniak ze Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Może być też tak, jak w przypadku katastrofy "Kościuszki". Piloci powiedzieli tylko: "Do widzenia. Cześć. Giniemy" - dodał.

Konrad Piasecki: Moim gościem jest Jerzy Maryniak ze Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Witam. Panie profesorze, co jest dla pana największą zagadką tej katastrofy 10 kwietnia?

Jerzy Maryniak: Zagadką dla mnie największą to jest decyzja pana prezydenta jako zwierzchnika sił zbrojnych w Polsce - zgrupowanie całego Sztabu Generalnego, dowódców i w części rządu w jednym samolocie. Jeszcze takiego przypadku na świecie chyba nie było. Nauczeni tym, co się stało z Casą, w której zginęło dowództwo operacyjne i techniczne Polski zachodnio-północnej, powinniśmy wiedzieć, że nie wolno puszczać - to jest po prostu przestępstwo - samolotem tylu dygnitarzy i tylu dowódców razem.

Konrad Piasecki: A jeśli chodzi już o samą procedurę lądowania, nie zastanawia pana, dlaczego ten samolot znalazł się tak nisko?

Jerzy Maryniak: Mnie zastanawia co innego: przecież pilot nie jest samobójcą albo mordercą, oni umieją latać, więc dlaczego oni nie przeszli na lotnisko zapasowe, które im polecano: Mińsk czy Moskwę? Dlatego, że normalnie pilot by w tych warunkach meteorologicznych, jakie były i przy takim lotnisku, normalnie podjąłby taką decyzję.

Konrad Piasecki: To dlaczego tym razem nie podjął?

Jerzy Maryniak: I teraz pytanie właśnie jest: dlaczego. Czy nie wystąpiło ubezwłasnowolnienie pilota samą nawet obecnością tylu generałów i prezydenta? czy nie było po prostu wyraźnego żądania, bo mieli być na odpowiednią godzinę tam na miejscu, żeby wylądować?

Konrad Piasecki: Ale sam pan mówi: nikt nie jest samobójcą. Pilot widząc, jakie są warunki, jak może podjąć taką decyzję?

Jerzy Maryniak: No jak? Dlatego że może być ubezwłasnowolniony odpowiednim rozkazem czy odpowiednim... Przecież ten pilot, który wylądował z prezydentem, jak lecieli kiedyś do Gruzji i był zakaz lądowania tam, poleciał pomimo żądań prezydenta, poleciał na zapasowe lotnisko dodatkowe i potem miał grube nieprzyjemności. Ale dostał nagrodę za to od swoje dowódcy, dlatego że decyduje w samolocie pilot - pilot jest pierwszy po Bogu. W związku z tym wszyscy pasażerowie - bez względu na rangę wojskową czy dostojeństwo rządowe, czy obowiązki - są wyłącznie pasażerami. Oni powinni być dowiezieni w całości i szczęśliwie na miejsce, a to nie nastąpiło.

Konrad Piasecki: Nie wiemy dokładnie, co działo się na pokładzie samolotu, ale wiemy...

Jerzy Maryniak: Nie wiemy, ale możemy wiedzieć, jeżeli będzie dobrze odsłuchany rekorder głosowy, dźwiękowy i rozmowy. One są notowane.

Konrad Piasecki: Wiemy, że samolot, w którymś momencie znalazł się tak nisko nad lasem, że zaczął zahaczać o drzewa. Jak do tego mogło dojść, przecież pilot widzi, jak wysoko, jak nisko jest nad ziemią? Ma też przyrządy, które mu to wskazują.

Jerzy Maryniak: Raz, to lotnisko jest prymitywne. To jest stare lotnisko wojskowe, nie posiada żadnych urządzeń elektronicznych, nie posiada ILS-u, żeby ścieżce sprowadzać. Pas startowy ma 600 metrów, a dla Tupolewa potrzebne jest rzędu 2000 metrów. W związku z tym... Poza tym mgła, niski pułap chmur. Oficjalne nie jest podane, ale podobno... Już to, co słyszałem tutaj w mediach, że pułap chmur tam był rzędu 50 metrów, czyli że samolot przechodził przez chmury, wchodził na teren lotniska, ale po to, żeby wylądować, musiał widzieć lotnisko, musiał widzieć pas startowy, musiał podchodzić dostatecznie płasko, dlatego że wtedy miałby za duże prędkości opadania, żeby wylądować. Ale musi to widzieć, bo nie elektroniki.

Konrad Piasecki: Ale czy pilot może nie zdawać sobie z tego sprawy, że jest już 10-15 metrów nad ziemią?

Jerzy Maryniak: On mógł sobie zdawać sprawę, ale to już było za późno na podjęcie decyzji.

Konrad Piasecki: Ale on musiał wiedzieć, że do ziemi jest 150-, 30 metrów, czy jakieś przyrządy mogły go zawieść tutaj?

Jerzy Maryniak: On powinien mieć od strony elektronicznej w samolocie jeszcze wysokościomierz. I wysokość od ziemi, na jakiej jest, powinna być pokazana. Ale on musiał obserwować ziemię. W tym wypadku uważam, że jest winą pilota, że nie odszedł, dlatego że nawet podjęcie decyzji lądowania, jeżeli podchodził dosyć płasko, żeby wejść tam, na pas, to zwiększenie mocy, ciągu silników, dodanie gazu... To są duże silniki, one wymagają odpowiedniego czasu. Paru sekund. Albo parędziesiąt sekund. A oprócz tego muszą ruszyć - to do 40 sekund nawet. Muszą ruszyć tę ciężką maszynę i jeszcze nadać tę prędkość maszynie. I w związku z tym była kłopotliwa sytuacja dla pilotów.

Konrad Piasecki: Czy było tak, że przez kilka, kilkanaście sekund wszyscy na pokładzie zdawali sobie sprawę, musieli sobie zdawać z tego sprawę, że katastrofa jest nieunikniona?

Jerzy Maryniak: Nie wiem, bo nie wiem, czy byli zainteresowani. Oni mogli nie wiedzieć.

Konrad Piasecki: A piloci musieli to wiedzieć?

Jerzy Maryniak: Piloci to widzieli, co się dzieje i mogli wiedzieć. I mogli wiedzieć, że to już jest koniec. Że nie wyciągnie. Tym bardziej, że jak jest takie lotnisko, to powinien być przynajmniej wytrzebiony las, drzewka i wszystko. Żeby podejście na ten pas startowy było czyste. Żeby nic nie było. A tam było zahaczenie o drzewo. I samolot się rozsypał na skutek uderzeń.

Konrad Piasecki: Panie profesorze, pan odsłuchiwał wielokrotnie takie czarne skrzynki. Co piloci mówią w takich ostatnich sekundach, kiedy już wiedzą, że katastrofa jest nieunikniona. Co mówią, co się wtedy dzieje w kokpicie?

Jerzy Maryniak: Co się dzieje... Albo jest milczenie, albo na przykład jak było w "Kościuszce" - zdawali sobie w pełni sprawę. "Do widzenia. Cześć. Giniemy...".