Co dokładnie wydarzyło się popołudniu 24 stycznia w Sosnowcu? Dwa tygodnie po tragedii próbujemy zrekonstruować sekwencję zdarzeń na podstawie dostępnych źródeł. Te źródła to przede wszystkim wywiady, których udzielili naszemu reporterowi rodzice dziecka. Pierwszy z tych wywiadów - z matką dziecka - został przeprowadzony jeszcze zanim kobieta przyznała, że dziecko nie żyje. Drugi - z ojcem - przeprowadziliśmy, gdy było już wiadomo, ze mała Magda nie żyje. W rekonstrukcji pomogły też wypowiedzi śledczych zajmujących się sprawą.

24 stycznia Katarzyna W. zgłosiła zaginięcie swojej córki Magdy. Teraz już wiemy, że uprowadzenia nie było, a dziecko nie żyje. Matka twierdzi, że był to wypadek. Dziecko miało się jej wyśliznąć z kocyka i uderzyć w głowę. Wstępne wyniki sekcji zwłok nie podważają wersji matki. Ale poza nią nie ma żadnego świadka momentu śmierci dziecka. Próbujemy zrekonstruować sekwencję zdarzeń z tego tragicznego dnia. Odtwarzamy wydarzenia na podstawie wywiadów, które reporter RMF FM Marcin Buczek przeprowadził z rodzicami Madzi, a także w oparciu o relacje małżeństwa na konferencjach prasowych oraz wypowiedzi śledczych.

Rodzice dziecka wyszli z mieszkania przy ulicy Floriańskiej w Sosnowcu około godz. 16. To jedno z niewielu wydarzeń tego dnia, które nie budzi wątpliwości. Moment wyjścia z domu potwierdzają zarówno ojciec dziewczynki jak i prokurator zajmujący się sprawą Mariusz Łączny.

Prokurator Mariusz Łączny: Wyszli z domu po godzinie szesnastej, jest to zbieżne z naszymi ustaleniami.
Bartłomiej Waśniewski: Wyszliśmy koło szesnastej. Mniej więcej 15, 20 po szesnastej wychodziłem już ze sklepu i szedłem do rodziców.

Okoliczności wychodzenia z domu nie są już tak jasne. Ojciec dziecka, relacjonując ten moment w rozmowie z Marcinem Buczkiem zasłania się niepamięcią. Nie wiadomo, czy dziecko było w wózku, czy też na rękach u matki. W relacji pojawia się kolega Bartłomieja, który miał pomagać w zniesieniu wózka. Ojciec jest jednak pewien, że wychodzili z domu w trójkę. Oraz, że Magda jeszcze wtedy żyła.

Marcin Buczek: Jak wychodziliście z mieszkania razem, to ty znosiłeś Madzię, czy ona?
Bartłomiej Waśniewski: Ciężko teraz powiedzieć. Mieliśmy ostatnio taki magiel ze strony i policji, i prokuratury, że sami się zaczynamy gubić w tym wszystkim. Każą sobie przypomnieć godziny wszystkiego. Wiadomo, że nikt nie siedzi z zegarkiem w ręce. Z tego, co pamiętam, to ja z kolegą znosiłem wózek. Mamy bardzo wąską klatkę schodową i ciężko jest znieść wózek w pojedynkę. Teraz nie pamiętam, czy Kasia znosiła małą na rękach, czy my mieliśmy małą w wózku. Znieśliśmy wózek, wyprowadziliśmy przed klatkę. Ja jeszcze Magdę zapinałem, w kocyk owijałem, zapinałem wózek.
Marcin Buczek: Wtedy jeszcze żyła?
Bartłomiej Waśniewski: Tak.

Moment opuszczenia mieszkania jest ostatnim, kiedy relacje obu małżonków można ze sobą konfrontować, by ustalić co się wydarzyło. Kilka minut później, przy kościele świętego Tomasza w dzielnicy Pogoń, niedaleko swojego mieszkania, małżeństwo rozstało się. Bartłomiej miał dotrzeć do swoich rodziców, Katarzyna do swoich. Matka wróciła jednak do domu. Z relacji ojca wynika, że wróciła, bo zapomniała pampersów. Ojciec dziecka jest przekonany, że w tym momencie Magda ciągle żyła.

Marcin Buczek: W którym momencie się rozstaliście?
Bartłomiej Waśniewski: Koło kościoła św. Tomasza na Pogoni. Jakieś 5 minut po wyjściu z domu. My skręciliśmy w lewo, żona poszła w prawo. Nie wiem, w którym momencie one wróciły. Wiem, że wróciły i jak wchodziła po schodach na górę to Madzia jeszcze żyła, bo spotkała się z sąsiadką z parteru, rozmawiały jeszcze, sąsiadka śmiała się do Madzi.
Marcin Buczek: Sąsiadka widziała, jak obie wchodzą jeszcze na górę?
Bartłomiej Waśniewski: Tak, tak. To jest już w zeznaniach.
Marcin Buczek: To się wtedy musiało stać?
Bartłomiej Waśniewski: Najprawdopodobniej.

Co stało się w mieszkaniu nie wie nikt poza matką. Świadków nie ma. Kobieta utrzymuje, że dziecko wypadło jej z rąk i uderzyło się w głowę. Biegli znaleźli ślad po uderzeniu z tyłu głowy. W ocenie specjalistów nie da się na tej podstawie podważyć zeznań kobiety. Dlaczego matka Magdy nie wezwała pomocy? Czy to właśnie w tym momencie postanowiła upozorować porwanie? Odpowiedzi na te pytania na razie nie znamy. Wiemy, że od tego momentu relacje matki nie miały nic wspólnego z prawdą.

Kilka dni po wypadku, w czasie konferencji prasowej, matka Magdy precyzyjnie opisywała trasę, którą szła owego popołudnia. Miała iść ulica Nowopogońską, potem 3 Maja, Mościckiego, Urbanowicz i stamtąd dojść na Legionów. "Nie wiem, kiedy dokładnie mogło to się stać" - mówi ojciec Magdy. Wiadomo jednak, że między opuszczeniem mieszkania, a zgłoszeniem rzekomego napadu i porwania minęło około dwóch godzin.

Marcin Buczek: Ten wypadek musiał się zdarzyć ile przed tym upozorowanym porwaniem?
Bartłomiej Waśniewski: Nie wiem, naprawdę nie wiem.
Katarzyna W., matka Magdy: Na wysokości Parku Żeromskiego poczułam się niepewnie. Ja jestem kobietą i wierzę, że każda kobieta ma intuicję. Ja taką intuicję miałam. Coś mi podpowiadało, że jest nie OK.

Z perspektywy dalszych wydarzeń wypowiedź matki wydaje się symptomatyczna. Zwróciła uwagę właśnie na Park Żeromskiego. To tam, jak powiedziała, poczuła niepokój, bo zauważyła - jak dziś wiadomo wyimaginowanego - mężczyznę. Nie wiadomo, czy to przypadek sprawił, że mówiła o niepokoju właśnie w okolicy tego miejsca. Jak się potem okazało - właśnie w Parku Żeromskiego ukryła zwłoki.

Podinspektor Andrzej Gąska, rzecznik katowickiej policji: Ciało nie było pod jakimś wielkim ciężarem. Znajdowało się w miejscu bardzo odludnym i przysypane było kawałkami cegieł, śniegiem i liśćmi.

Miejsce ukrycia zwłok znajduje się bardzo blisko od mieszkania wynajmowanego przez Katarzynę i Bartłomieja. Wylot jednej z bocznych ulic prowadzi wprost na park. To najkrótsza droga z ich domu do miejsca, gdzie znaleziono ciało. Ale wówczas, 24 stycznia, poza matką Magdy nikt najprawdopodobniej nie wiedział, że dziecko nie żyje. A kobieta, już na ulicy Legionów, zaalarmowała wszystkich, że ktoś porwał jej córkę. Policja dostała zgłoszenie po godzinie 18.

Paweł Warchoł, policja w Sosnowcu: Około godziny 18 na ulicy Legionów 2b utraciła przytomność. Po odzyskaniu przytomności zorientowała się, że w wózku nie ma dziecka. Wózek pozostał na miejscu, jednakże jej sześciomiesięczna córka została zabrana.

W nocy z czwartku na piątek, półtora tygodnia po zgłoszeniu rzekomego porwania, Katarzyna W. przyznała, że dziecko nie żyje. Miejsce ukrycia ciała Madzi wskazała policjantom dobę później. Sąd aresztował kobietę na dwa miesiące. Prokuratura zarzuca jej nieumyślne spowodowanie śmierci. Wstępne wyniki sekcji nie podważają wersji matki.


Pokaż Śmierć małej Madzi - rekonstrukcja zdarzeń z 24 stycznia na podstawie relacji rodziców na większej mapie