Rakiety minaretów. Meczety udające pęki róż w pajęczynach zakurzonych ulic. A wśród nich ludzie, zwierzęta i nieustający hałas. Wystarczy, że obejmiemy wszystko w obiektywie, otworzymy migawkę i zdjęcie gotowe. Czyżby? Stambuł nie daje się łatwo kadrować. Jest wieczny, ale żyje tylko przez moment. Ucieka przed fotografem jak chwila, która właśnie staje się wspomnieniem. Istnieje tysiące receptur, by przyrządzić zdjęcia wykonane w Stambule. Ale nie błądźmy i szukajmy własnej bajki. Nad Bosforem fotografujmy według własnego przepisu.

Prom przybijał do brzegu. Tańcząc na falach Bosforu przecinał rufą kontynenty, a ja na swych europejskich nogach usiłowałem cudem zachować pion i trzymać poziom. Pierwsza fotografia ze Stambułu musiała być symboliczna - pęknięty kadr, z dwoma charakterystycznymi dla mnie elementami - meczetem i odzianą w chustę turecką kobietą. Moim zdaniem to nie mężczyźni decydują o charakterze tego miasta, tylko właśnie stambulskie madonny. To one swym posłusznym cierpieniem nakręcają euroazjatycki zegar. Mężczyźni robią interesy i piją herbatę. Ich widać bardziej. Tymczasem kobiety prowadzą ze szkoły dzieci, robią zakupy i wiążą mozolnie codzienny koniec z końcem. Powiem po męsku: Stambuł, wbrew zasadom gramatyki, ma dla mnie rodzaj zdecydowanie żeński.
 

Zawsze kojarzyć mi się będzie z pożegnaniem. Już od pierwszego dnia żegnałem się z tym miastem. Może dlatego, że Stambuł ma w sobie melancholię, która wgryza się w źrenice i nie znika nawet gdy przecieramy ze zdumienia oczy. To fantastyczne zderzenie Wschodu z Zachodem jest cieniem dawnego Konstantynopola, niegdysiejszej potęgi cesarzy i ottomanów. Miasto się zmieniło, ale nie jego kręgosłup. Majestatyczny Bosfor nadal płynie w miejscu. Ta Amazonka Wschodu od zawsze należała do mieszkańców Stambułu, a oni bez reszty należeli do niej. Jest ich środkiem ciężkości, kompasem i balsamem. Stambuł bez Bosforu nie ma prawa bytu. Tylko trzęsienie ziemi dałoby im rozwód.

Bosfor i Stambuł są parą oszustów. Przynajmniej ja tak to widzę. Obiecują niewinny flirt, a gdy trzeba wracać do domu - bez znieczulenia łamią serca na dwie równe połowy. Bo jak nie zakochać się w staruszce, która stoi pod prąd na ulicy mknącej do placu Taksim. W nurcie obojętności wyciąga rękę unosząc się nad niewidzialnym tronem. Tej nocy, dla mnie, była niekoronowaną królową Stambułu. Spotkałem ją w miejscu, gdzie miasto pędziło na oślep szpalerem drogich sklepów i salonów. Ale wystarczyło zboczyć w uboższe dzielnice, by skosztować jego goryczy. Życie nad Bosforem jest ciekawe, ale nie jest baśnią. Moja dama z ulicy miała ten smak wypisany światłocieniem na twarzy.

Gość z Europy tego nie dostrzega. Ulega zapachom i narkotycznym smakom. Stambuł odurza go śpiewem muezzinów i labiryntem Wielkiego Bazaru i tą głębszą historią, skrywaną od niepamiętnych czasów pod ziemią. W istocie, na firmancie Hagia Sofia można stracić oczy, a Niebieski Meczet nawet dla daltonisty staje się wzorcem czystego błękitu. Jednak turysta jest tu tylko gościem. Nie zasiada przy stole z tureckim gospodarzem. Czyta o nim w książkach i śledzi na ekranie, ale przeważnie zwiedza Stambuł w swoim własnym rezerwacie aparatów i kamer. A szkoda!   

Ja czułem przede wszystkim nostalgię. Uwięziony w sieci wąskich uliczek szukałem tego, czego już nie ma. Jakbym spóźnił się na pogrzeb bliskiej osoby. Wokół otomańskie cuda i łuszczące się cienie dawnej świetności. Ale tego co było nie da się przywrócić. Można jedynie sfotografować własny smutek. Za czym? Stambuł nie jest już sercem współczesnego świata. Kiedyś nim był, ale przestał pod dyktando zmieniających się czasów. Zniknęły stare, drewniane wille, o których pisał Orhan Pamuk. Rozmyła się  atmosfera, a tęsknotę za nią widać doskonale na starych fotografiach mistrza Gülera. Obaj panowie na swój sposób opłakiwali własną stratę. Ja też miałem prawo do kilku łez nad Bosforem.

Najgorszy był koniec. Paszport podbity. Entuzjazm szczęśliwych turystów unosi mnie wbrew woli do samolotu. Za chwilę zniknę, ale zanim to się stanie, łapię w obiektywie przyklejoną do szyby turecką dziewczynkę. Ma uniesione ręce, nie widać jej twarzy. Rozłożyła palce i jakby w błagalnym geście prosi - zostań choć odrobinę dłużej! Teraz cierpliwie czeka na odpowiedź. Tuż nad nią, nie wiadomo dlaczego, pojawia się przemycona z Europy symbolika krzyża. Czas się zatrzymuje. Zaciskam w dłoni aparat i porządkuję w kadrze ten chaos. Potem znikam w gardle samolotu.

Nie mogłem zostać, ale to dziecko wróciło ze mną do Londynu. Przywiozłem je w cyfrowej pamięci i tej bardziej analogowej... pod powiekami. Cenię tę fotografię. Jest dla mnie bardzo symboliczna. Mógłbym ją nawet nazwać ukoronowaniem pobytu w Stambule. W rzeczywistości stała się jego ukrzyżowaniem - koroną cierniową bajecznych dni spędzonych nad Bosforem. Ukłuciem w sercu zanim pękło na pół.