Są zdjęcia, które zostają z nami na zawsze. Ich proces tworzenia, efekt końcowy i interpretacja są jak rodzinne pamiątki. Nie rozstajemy się z nimi, chronimy w klaserach, bo bez nich nasze życie byłoby niepełne. Takie zdjęcia zawsze okupione są ofiarą: z miejsca, chwili i czasu. Dla nich gotowi jesteśmy nastawić karku, często łamiąc przy okazji wewnętrzne opory. Takie zdjęcia mają swoją wartość. Jeśli mamy szczęście, będą miały również znacznie dla innych.

Te dzieci huśtały się na jednym z placów krakowskiego Kazimierza. Najpierw dostrzegłem monumentalną kurtynę z soplami zacieków, w środku szary pas, dopiero potem dzieci, jak graffiti Banksy'ego, przyklejone do ściany. Najważniejszym punktem trójkąta była dziewczynka. Stanęła jak słup soli; źrenice miała wlepione w obiektyw. Nic dziwnego. Nagle przed nią pojawił się kosmita z aparatem w dłoni. Nacisnął migawkę dwa razy, uśmiechnął się, teatralnie ukłonił rodzicom i odszedł.

Niełatwo robić zdjęcia dzieciom w miejscach publicznych. Facet z aparatem na placu zabaw nie brzmi porywająco. Potrzeba dużo odwagi, żeby podejść blisko. Zawsze czuje się wtedy na plecach wzrok otoczenia. Jeśli zapytasz o zgodę, dramat zniknie. Jeśli się zawahasz, będzie za późno. Wiec nie pytam. Wiem, że to przestrzeń publiczna. Podnoszę tylko rękę na znak pojednania: oto stąpam po cienkim lodzie, jestem fotografem, nie mam złych zamiarów, przepraszam... musiałem - zazwyczaj to wystarcza. Zresztą takie zdjęcia powstają nieczęsto. Wyłącznie wtedy, gdy muszą.

Pamiętam krople potu na czole i przyspieszony oddech. Pamiętam, że po chwili, gdy umarło echo migawki, dzieci zaczęły się śmiać. Dorośli wrócili do przerwanej rozmowy, a ja ulicą Bożego Ciała na krakowskim Kazimierzu, umykałem spokojnym krokiem jak na filmie z Hansem Klossem. Nie patrzyłem za siebie, nie przyśpieszałem kroku. Spokojnie odpływałem w kierunku portu, zostawiając w oddali zmąconą chwilę. Nie byłem sam. W aparacie, na małym prostokącie filmu, z miejsca fotograficznej zbrodni uciekało ze mną to zdjęcie. Już wtedy wiedziałem, że warto było. Że to jedno z tych lepszych. Być może najlepsze....

Lubię to uczucie gdy wiem, że mam coś w sieci. Złowionych kadrów może być więcej, ale świadomość, że wśród nich jest wyjątkowy okaz, wywołuje dreszczyk emocji. Zdjęcia kotłują się w głowie jak wyciągane na Bałtyku dorsze. Dawniej trzeba było odczekać, skończyć film, potem go wywołać - to koiło nerwy. Dopiero wówczas w ciemni mogły zacząć się gusła. Pamiętam ten pierwszy raz, gdy w kuwecie, jak krew sącząca się spod śniegu, zaczęła pojawiać się ściana z Kazimierza. Po niej fruwająca na huśtawce para i te oczy zarzucające we mnie kotwicę. Narodziny zdjęcia są przeżyciem bezcennym. Potem przychodzi tylko klaps w pupę, kąpiel w utrwalaczu i wieczne życie.

Tą fotografią upiekłem dwie pieczenie na raz. Weszła w realizowany od lat cykl o pożydowskim Kazimierzu i zasiliła jednoczenie serię Opowieści Niedojrzałych, w której prezentuję zdjęcia dzieci, również moich własnych. W tym przypadku młode życie pojawiło się na tle bolesnej historii Kazimierza. Być może to początek nowej, metaforycznej opowieści? Tego jeszcze nie wiem.

Kiedy lata później przyglądałem się tej fotografii na ścianach galerii, za każdym razem czułem, niemal fizycznie moment jej poczęcia - gdy ugiąłem pod sobą kolana, uciąłem oddech i zatrzymałem w kadrze planetę. Do dziś tak czuje. Wtedy jeszcze wciskając migawkę, opuszczałem obie powieki. Jakbym wyłączał światło w głowie. Dopiero później nauczyłem się robić zdjęcia odważniej, z jednym okiem otwartym. Nie wiem, który sposób jest lepszy. Wiem natomiast, że dobre zdjęcie nie zależy od co tego co się widzi, lecz od tego co wyobrażone.

Tego placu zabaw na Kazimierzu już nie ma. Na ścianie, która przykuła moją uwagę, namalowano jakieś bezkształtne graffiti. Są jeszcze huśtawki, ale dzieci już nie widuje. Głównie bohaterowie kadru zeszli ze sceny. Nie ma śmiechu, opiekuńczego wzroku rodziców i pisku skręcających się z radości, metalowych rurek. Pozostało zdjęcie i pamięć o poniesionej cenie.