"Świat nie jest przygotowany na opowieść o waszym życiu rodzinnym" - oznajmiła ostatnio mojej żonie dawna koleżanka z pracy. Reakcje mediów i facebookowych obserwatorów naszych wpisów pokazuje, że rzeczywiście tak jest. A ja wciąż na nowo zachodzę w głowę, jakie są tego przyczyny.

Rozumiałbym, gdyby w naszej książce zawarty był opis domu, w którym na ścianie wisi wielki kościotrup (bo akurat trupie czaszki są w modzie, więc one nie robią wrażenia), z jeszcze większym podpisem "memento mori", gdybyśmy deklarowali, że śpimy w trumnach, dzień zaczynamy od wielogodzinnego maratonu modlitewnego, a zamiast pidżam nosimy włosiennice. Ale nic z tego w naszych opowieściach o życiu rodzinnym nie ma. Brak w nich nawet wskazania, że w ciągu dnia na nogach nosimy kolczatki (Dan Brown to przecież opisywał), a różańce służą nam do samobiczowania, a nie do modlitwy.

Co zatem tak strasznie oburza odbiorców? Mam wrażenie, że dwa zawarte w naszej opowieści elementy. Pierwszym jest bezwzględna monogamia. Otóż my - już samym tytułem pierwszej wspólnej książki "Skazani na siebie" - oznajmiamy, że rozwód nie jest dla nas żadnym wyjściem, ale dramatem, którego zawsze można się ustrzec. Ustrzec dla siebie (rozwodnicy żyją - co pokazują amerykańskie badania - krócej od wiernych małżonków), ale przede wszystkim dla dzieci (dla których rozwód jest traumą większą nawet niż śmierć jednego z rodziców) i dla społeczeństwa (to może akurat najmniej ważne, ale warto mieć świadomość, że społeczeństwo, w którym nawet małżonkowie nie dotrzymują słowa traci jakikolwiek fundament społecznego zaufania). Nie, nie jest to łatwe, ale życie w ogóle nie jest łatwe, a wiara w to, że miłość się ma, jest fikcją, bowiem tę relację, tak jak każdą inną, trzeba pielęgnować i troszczyć się o nią.

Drugim elementem naszej narracji, która jeszcze bardziej wnerwia, jest uznanie, że dzieci są darem. I to uznanie  na poważnie, w działaniu a nie tylko w deklaracjach. Polacy pytani o to, jak traktują dzieci, odpowiedzą oczywiście, że są one darem, ale gdy sprawdzić, ile tych darów realnie oni przyjmują, okaże się, że jeden, maksimum dwa. A my uznając, że dzieci są rzeczywiście podarunkiem od Pana Boga, otwieramy się na nie i przyjmujemy je, tak jak przyjmujemy wszystkie inne prezenty, bez stawiania granic darczyńcy. I to złości, denerwuje, prowokuje do oskarżania nas o dziecioróbstwo (tak, tak, takie rzeczy też słyszymy na ulicach). Ale to w niczym nie zmienia faktu, że my wiemy, że każde z naszych dzieci jest darem, każde jest inne i każde wnosi w nasze życie coś niepowtarzalnego, co tracą ci, którzy na życie sami się zamykają.