Jesienią można było pastwić się nad brakiem jakichkolwiek sukcesów naszych sportowców. Krytyka była zresztą uzasadniona. Teraz spadł śnieg i mamy sukcesy. Jeszcze kilka lat temu byłoby to nie do pomyślenia.

Oczywiście wiem, że był Adam Małysz i to już ponad dekadę temu, ale sukcesów na taką skalę nie było. Teraz mamy całą plejadę skoczków - może na początku sezonu forma jeszcze nie jest idealna, ale Maciej Kot i Piotr Żyła otarli się w Lillehammer o podium, a Krzysztof Biegun dorobił się na pewien czas koszulki lidera Pucharu Świata. Justyna Kowalczyk ma już w tym sezonie trzy zwycięstwa. W tym bardzo prestiżowe w Lillehammer. W końcu po raz pierwszy wygrała bieg na dystansach w Norwegii i utarła nosa Marit Bjoergen, a to polskiego kibica zawsze cieszy.

Do tego podium biathlonowego Pucharu Świata w wykonaniu Krystyny Pałki w biegu na dochodzenie w Hochfilzen. Duża sprawa, bo choć nasze panie wbijają się do światowej czołówki to jednak na podium trafiają stosunkowo rzadko. Niesamowicie wyglądają nasze postępy w łyżwiarstwie szybkim. W miniony weekend aż czterokrotnie udało się naszym zająć miejsca na podium Pucharu Świata w Berlinie. Trafiły tam obie drużyny oraz Katarzyna Bachleda Curuś i Zbigniew Bródka - oboje na dystansie 1500 metrów.

Dużo się tego narobiło, a że wolno mieć marzenia to chciałbym, żeby na Igrzyskach w Soczi nasi sportowcy dokonali czegoś co wydaje się niemożliwe. Mianowicie doścignęli nasz medalowy dorobek z letnich Igrzysk. Trzeba by zdobyć dziesięć krążków. Czy to możliwe? Gdyby Justyna Kowalczyk powtórzyła medalowy plon z Vancouver, a skoczkowie, biathlonistki i panczeniści dołożyli po dwa krążki byłoby już bliziutko. Kłopot jedynie w tym, że wtedy polski sport musiałby przejść rewolucję, bo stałaby się rzecz dla wielu niewyobrażalna. Czy bylibyśmy gotowi na taki szok?