Jaki był mundial w RPA, każdy widział. Mam oczywiście na myśli mecze - ich wyniki, dramaturgię. Skoro od kolejnych mistrzostw świata dzielą nas tylko godziny, chciałbym Wam opowiedzieć kilka moich własnych przygód z Johannesburga.

Było takich ciekawych historii niemało, ale tą wspominam chyba z największym sentymentem. Mój taksówkarz utknął w korku i nie mógł dotrzeć na czas, a czas, wiadomo...naglił. Pomoc znalazłem na stacji benzynowej. Spytałem kogoś z obsługi, czy mógłby mi pomóc, i tak znalazłem się w samochodzie Aarona. Tak, na pierwszy rzut oka autostop w RPA nie wydaje się bezpieczny, ale zaryzykowałem. Aaron wypytywał, o to skąd pochodzę, a kiedy dowiedział się, że jestem dziennikarzem, był już zachwycony. Za swoją pomoc nie chciał żadnych pieniędzy, tylko coś, co mógłby pokazać żonie. Bo ona na pewno nie uwierzy, że wiózł dziennikarza z Polski i tym samym realnie uczestniczył w mundialu. Jedynym, co znalazłem przy sobie kojarzącego się naszym krajem, była dziesięciogroszówka. Aaron był zachwycony.

Innym razem chciałem dostać się do polskiego kościoła w Johannesburgu, żeby porozmawiać z Polonusami. Taksówek zero. Ratunek znajduję tym razem w pizzerii. Rozwoziciel pizzy godzi się zawieźć mnie pod wskazany adres za określoną sumę. Samochód nie ma klamki po stronie pasażera, kierowca nie wie, gdzie jechać, ale rozpytuje o adres niemal na każdym skrzyżowaniu. Ostatecznie docieramy, a on wystawia mi rachunek na zwykłej kartce papieru. Kwota i ogromny podpis. Dział księgowości na więcej nie może liczyć...

Zaskoczony byłem też podczas obiadu na pełnej knajp uliczce w Johannesburgu. Mundial trwa w najlepsze, ale nigdy nie słyszałem tam tak żywiołowych kibiców. Wchodzę do lokalu, a tam impreza na całego. Ludzie z wypiekami na twarzy. Mistrzostwa świata?... Nie, my tu oglądamy tylko rugby - mówi barman i rzeczywiście na ekranach panowie walczą jajowatą piłką. Ta okrągła nie miała tam wstępu.

Wreszcie finał mistrzostw. Siedzę przy dziennikarskim pulpicie. Na rogu. Obok mnie kibice. Niestety bok mojego pulpitu wszystko zasłania. Kilka osób, które przeleciały pół świata (koszulki, czapeczki nie pozostawiają wątpliwości - Hiszpanie), nic nie widzi. Zdenerwowani podrywają się co chwilę, machają rękami, są źli, zdenerwowani. Stewardzi tylko bezradnie się uśmiechają, bo co mają zaproponować w zamian? Innych miejsc nie ma. Nieszczęśnicy widzieli dobrze tylko jedną bramkę i to tą, na którą w dogrywce nie strzelał Iniesta. Może choć wynik meczu trochę poprawił im humory, bo ja byłbym po takim meczu nieźle wkurzony.

Wesoło było też na otwarciu boiska zbudowanego przez Fundację Cryuffa. Tam próbowałem między innymi pogadać z Pierrem van Hooijdonkiem:

- Pierre, możemy chwilę porozmawiać?

- Nie.

Cóż to był za wywiad...choć chyba coś podobnego przytrafiło się każdemu dziennikarzowi.  Kiedy szum opadł, Holendrzy wraz z Cryuffem odjechali, okazało się, że zostaliśmy na miejscu tylko my - kilku Polaków. Pomoc zaoferowała nam policja. Musicie jechać z nami, biali w tej dzielnicy się nie pokazują - poinformował jeden ze stróżów prawa. Chętnie skorzystaliśmy...