Była noc, przystanek w lesie. Ciemno jak w lesie nocą. Przedostatni autobus, niemal pusty, zatrzymał się trochę za daleko. Pobiegłem do drzwi z rowerem. - Rower? Nie ma takiej opcji! - Ale, jaka jest opcja? Mam spać na przystanku? - Nie ma opcji. Za nieprzewidziane nawet w opcjach usiłowanie przewiezienia roweru z lasu do miasta, kierowca firmy Trans-Frej, wyraźnie zadowolony z siebie, próbował jeszcze ukarać mnie przytrzaśnięciem nochala drzwiami.

W przeciwną stronę jechałem ze znacznie przyjaźniejszą firmą o lekko podhalańskiej nazwie Szwagropol.

„Za zatrzymanie autobusu pomiędzy przystankami kierowca będzie ukarany grzywną w wysokości 3000 złotych” – wskazujący palec pani kierowcy celował dokładnie w wymienioną sumę. Miejsce, z którego chciałem zacząć cykliczną wyprawę rowerową wypadało w połowie odległości między przewidzianymi w rozkładzie przystankami Lubień i Skomielna. Niezadowolony z perspektywy dodatkowych dziesięciu kilometrów forsownego podjazdu na siodełku, zapadłem w fotel oraz w lekturę pewnego periodyku dla nieszkodliwych snobów.

Autobus minął Lubień i zaczął wspinać się ku miejscu, z którego chciałem zacząć wyprawę. Pani kierowczyni pewnie, acz delikatnie, wkręcała pojazd w serpentyny. Po prawej gołym szczytem świeciła Babia Góra, na wprost horyzont kończył się majakiem zaśnieżonych Tatr.

- Może pani się jednak zatrzyma. I tak jedziemy w tempie furmanki. Inaczej będę musiał pedałować pod górę dziesięć kilometrów.

- Trzy tysiące pan za mnie zapłaci?

- A skąd niby ktoś będzie wiedział?

- Stąd…

- Pasażerowie donoszą?

- Zdarzało się.

- To ja ich poproszę, żeby nie donosili. Proszę Państwa…

- Dobrze, dobrze. Zatrzymam się, ale na dziesięć sekund.

Wyrwałem rower z bagażnika, zostawiłem wygodny asfalt i ruszyłem pod górę, drogą przez las.

Spomiędzy pierwszych drzew wyskoczył Labrador. Patrzył tak, jakbym był jego panem. Dorodny, biały i uśmiechnięty. Obcy, a jakbyśmy się znali od szczeniaka. To chyba najradośniejsze stworzenie na świecie. Machał ogonem, jakby chciał go zrzucić.

Nie wiem skąd się wziął i dlaczego przeleciał ze mną niczym huragan te dziesięć kilometrów ale dzięki niemu ciężka droga pod górę stała się zabawą. Psisko skakało, biegało i taplało się w każdej kałuży, obierało pnie z kory, przegryzało pomniejsze drzewka, zbiegało gdzieś w doliny, by za chwilę znów pojawić się na górskim grzbiecie. Im więcej pędziło, im dłużej pląsało i więcej razy się przewróciło, tym mniej było zmęczone.

Kiedy padałem na odpoczynek, w swojej labradorskiej uprzejmości kładł się obok mnie i chłeptaliśmy razem wodę z bidonu, ja bezpośrednio, a on z ręki. Wreszcie, kiedy zacząłem się już zastanawiać, komu go podarować, po prostu zawrócił i pobiegł z powrotem z turystą idącym w przeciwną stronę.

Po trzech godzinach wyjeżdżania, dziesięć minut zjazdu na złamanie karku, śliską ścieżką między drzewami, po adrenalinę. U podnóża gładki pęd po łagodnych, soczyście zielonych łąkach.

* * *

Spełniło się jedno z moich marzeń. Byłem szczęśliwy jak labrador.