Tym razem pełna prywata, bo właśnie obchodziłem urodziny kogoś nader dla mnie ważnego. Osobnik urodził się trzydzieści kilka lat temu, w lutową niedzielę, w nocy, w sporym, starym mieście w Środkowej Europie. Rodzice, dali mu imię Michał, na cześć brata babci, który zginął na Sybirze. Nazwisko zostawił zaś sprawca kresowego mezaliansu, zamordowany w czasie wojny dziadek, którego przeszłość skryła się gdzieś za przesuniętą na zachód granicą.

Dzięki owemu przesunięciu granic, mogłem wczoraj brnąć po polskich górach, szlakiem wyznaczonym przed wojną przez pracowitych członków Beskidenverein.

Ta samotna wyprawa, to był mój drugi i zarazem ostatni wczorajszy prezent urodzinowy. Jestem już w tym wieku, że myślę więcej o podatkach niż o podarkach. Dlatego nie było mi przykro, że poza tym dostałem jeszcze tylko placek od teściowej. Był mocno zdefasonowany, ale teściowa uspokoiła mnie, że to nie sprawka jej niesfornego i skorego do degustacji owczarka, ale zwyczajnego upadku ciasta na podłogę. Sprawiedliwie przyznaję, że smakowało wybitnie.

Wspomniany drugi, czyli pieszy prezent, sprawiłem sobie sam. Uznałem, że raz na trzydzieści kilka lat, zamiast siedzieć przy stole, można we własne święto zrobić to, na co ma się ochotę. Porzuciłem więc hałaśliwy narciarski stok i ruszyłem w biało-zielono-niebieskie góry. Niebo było pogodne, śnieg oślepiająco błyszczący, a między nimi relaksująca cisza...

Ten mały, rocznicowy eskapizm wywołał u mnie szczęście i słoneczne oparzenie nochala.

Zdjęć z tzw. idiotkamery na szczęście wywoływać nie trzeba... :)

(Thumb up!)