Ponad pięć lat temu sprzeczałem się z kolegami z BBC w knajpce przy King`s Cross. Mówiłem im, że prewencyjna wojna nie zasieje demokracji, tylko nienawiść. Patrzyli na mnie krzywo i przekonywali: „zaniesiemy tam demokrację, tak samo jak po Drugiej Wojnie wprowadzono ją w Niemczech i Japonii, a my Polacy weźmiemy w tym udział, bo pozbyliśmy się totalitaryzmu i teraz sami jesteśmy to winni Irakijczykom.”

Za oknami, ulicą i nabrzeżem Tamizy, płynął wtedy milionowy tłum demonstrantów. Z transparentami, trąbkami, aktówkami i wózkami. Machali przekreślonymi bombami i krzyczeli “one two three four we don`t want your bloody war”, a echo odbijało się od rządowych budynków Londynu niczym... groch od ściany.

„Eeeee, to sami lewacy i islamscy imigranci. Nie rozumieją, że pokój wymaga ofiar” – krzywili się koledzy. Przytomnie zauważali, że potworności rosyjskiej wojny w Czeczenii jakoś nikogo tak nie poruszyły. Jednak na pytanie, czy naprawdę nie mają wątpliwości co do irackiego arsenału i przyjaźni Husajna z bin Ladenem usłyszałem: „Ja tam wierzę Blairowi. To nasz przywódca. Kiedy widzę w telewizji te jego oczy, wiem, że musimy mu ufać.”

Codziennie, w pracy, miałem przed sobą monitory, więc chcąc nie chcąc często patrzyłem w oczy brytyjskiego premiera. Gapiłem się, gapiłem i nic. Może jestem mało podatny na hipnozę, a może na owczy pęd. Wrażenie zrobiło na mnie coś innego. W niedzielny wieczór, kiedy wracałem z weekendowej wyprawy na klify, widziałem pociąg wiozący w stronę portu czołgi przykryte brezentem. Przypomniałem sobie podobny widok z wiaduktu za osiedlem, w czasie stanu wojennego.

W marcu 2003 roku w Polsce nikt publicznie nie prowadził rozmów podobnych do naszej sprzeczki z King`s Cross. Politycy i dziennikarze prześcigali się w entuzjastycznym poparciu polskiego udziału w koalicji, a jednomyślność przypominała mi archiwalne głosy o potrzebie zwalczania zachodniego imperializmu.

Dokładnie pięć lat temu obudził mnie telefon z jednej z redakcji w Warszawie. Wydawca chciał, bym opowiedział, jak brytyjskie media relacjonują pierwszy dzień wojny. „Wreszcie! Zaczęło się!” – wrzeszczał. News, newsem, sam byłem zawodowo podniecony, ale wściekłem się, że ktoś może tak cieszyć się z wojny!

Część brytyjskich mediów przyjęła raczej krytyczną postawę wobec przedsięwzięcia, a mój jak zwykle udający głupka "kolega z firmy" Jeremy Clarkson stwierdził nawet, że zaatakować Irak w związku z 11 września, to tak jakby napaść na Chiny w odwecie za Pearl Harbour. Ten sceptyzyzm nie pasował jednak do zamówienia warszawskiego entuzjasty. Dałem mu numery do kolegów.

Przez następne tygodnie w telewizorach nad moim biurkiem w BBC startowały samoloty, huczały czołgi, gadali politycy i wojskowi. Z osłupieniem porównywałem przekaz brytyjskich i polskich telewizji.

Brytyjskie zadawały pytania i prowadziły dyskusje z udziałem podzielonej przez wojnę publiczności. Polskie zachłystywały się postępami na froncie i bezkrytycznie przekazywały pseudonewsy przygotowane przez speców od wojennego PR (np. o Jessice Lynch). Widziałem naszych zafascynowanych prezenterów na tle sztandarów z gwiazdami i pasami oraz map ze strzałkami. Słuchałem podekscytowanych głosów, przekonujących „Wszyscy czekają na bitwę o Bagdad”.

W tym czasie toczyła się prawdziwa wojna. Amerykanie w trzy tygodnie zmasakrowali irackich żołnierzy w przestarzałych rosyjskich czołgach. Ginęli też pierwsi cywile, bo nie wszystkim bombom starczyło inteligencji. Za to bitwa o Bagdad się nie odbyła, więc na moich monitorach, zastępczo, w kółko upadał pomnik Saddama.

Potem szybko okazało się, że to tylko początek i że rozstrzelanie armii, a potem powieszenie dyktatora, to za mało, by wprowadzić demokrację i że nikt nie wie jak odbudować gospodarkę, armię i policję, jak dać ludziom wodę, pracę i nadzieję.

Przez te pięć lat w Iraku zginęło co najmniej 150 tysięcy cywilów. Statystyki wskazują, że w miejsce każdej odciętej terrorystycznej głowy wyrastały dwie nowe. W Polsce ukazywały się relacje z wizyt polityków w bazie na pustyni i wspólnego z żołnierzami jedzenia kiełbasy, ale o sensie udziału naszych ułanów w okupacji Iraku nikt nie dyskutował.

Teraz mija pięć lat, niedługo przyjdzie czas na wycofanie wojska. Czas na wnioski, podsumowanie i mądrość po szkodzie. Potwierdziliśmy swoją opinię doskonałych sojuszników, ale - choć brzmi to niewiarygodnie - więcej na wojnie zarobili Czesi, którzy do Iraku wysłali tylko grupki lekarzy i chemików. Na pewno zaskarbiliśmy sobie za to podziw w prowojennej połowie Stanów. Mój znajomy, który robi interesy w północnoamerykańskim interiorze opowiada, że ludzie uważają tam teraz Polaków za prawdziwych przyjaciół ich ojczyzny.

Dowódcy naszego wojska zapewniają, że żołnierze zyskali cenne doświadczenia szkoleniowe. Z tym trzeba się zgodzić, przecież jakoś sobie radzili w niedopancerzonych pojazdach i kamizelkach kuloodpornych inaczej. Poza tym: straciliśmy dwudziestu kilku żołnierzy, kilkaset milionów dolarów, a także naiwną wiarę w dostęp do ropy i lukratywnych kontraktów.

Zamachów w Polsce dotąd nie było. Współczynnik efektu propagandowego masakry do nakładów byłby u nas za niski, zresztą kto wie, może terroryści nie znaleźli nas jeszcze na mapie.

Polak to dobry sojusznik, więc walczymy nadal w Afganistanie. Brytyjski sekretarz obrony przewiduje, że tam stabilizacja potrwa kilkadziesiąt lat.

Oficjalnie liczymy teraz na wdzięczność. Ostatecznie jesteśmy ukochanymi dziećmi nadziei…