42. edycja Rajdu Dakar przeszła do historii. W tym roku po raz pierwszy jego uczestnicy ścigali się w Arabii Saudyjskiej - kraju do niedawna zamkniętym dla turystów i obcokrajowców. Mogli odwiedzać go jedynie pracujący tam obcokrajowcy i ich rodziny. Od wiosny minionego roku jest jednak zupełnie inaczej. Uzyskanie elektronicznej wizy do Arabii zajmuje niewiele ponad dobę, a jej władze zaczęły inwestować w infrastrukturę turystyczną. Mimo liberalizacji tamtejszego prawa i słabnącego znaczenia szariatu - w Królestwie Saudów nadal obowiązują surowe zasady. Pisane i niepisane. Jednych wizyta w tym kraju może więc przerazić, drugich - zafascynować i przepełnić pasją do kultury krajów arabskich.

42. edycja Rajdu Dakar przeszła do historii. W tym roku po raz pierwszy jego uczestnicy ścigali się w Arabii Saudyjskiej - kraju do niedawna zamkniętym dla turystów i obcokrajowców. Mogli odwiedzać go jedynie pracujący tam obcokrajowcy i ich rodziny. Od wiosny minionego roku jest jednak zupełnie inaczej. Uzyskanie elektronicznej wizy do Arabii zajmuje niewiele ponad dobę, a jej władze zaczęły inwestować w infrastrukturę turystyczną. Mimo liberalizacji tamtejszego prawa i słabnącego znaczenia szariatu - w Królestwie Saudów nadal obowiązują surowe zasady. Pisane i niepisane. Jednych wizyta w tym kraju może więc przerazić, drugich - zafascynować i przepełnić pasją do kultury krajów arabskich.
/RMF FM /

W internecie łatwo znaleźć dokumenty nakręcone ukrytą kamerą. Na filmie, zarejestrowanym kilka lat temu na ulicach Rijadu, widać gwałtowne reakcje policji obyczajowej na kobiety, które niedokładnie okryły swoją twarz. Widać publiczną chłostę na centralnym placu miasta czy nawet egzekucję na oczach przechodniów. Słychać też policjantów krzyczących przez megafon o absolutnym zakazie filmowania. Osoby widoczne na nagraniach, które stają się ofiarami publicznych katów, to zazwyczaj oskarżeni o kradzież, posiadanie i spożywanie alkoholu lub narkotyków czy sprawcy przemocy wobec dzieci. Wpisując hasło "Saudi Arabia" w serwisie YouTube, można też jednak znaleźć nieco świeższe nagrania, jak np. wideoblog amerykańskiego podróżnika Petera Santenello, w którym mężczyzna sam przemierza ulice Rijadu, a ludzie, których spotyka, pytają, skąd się tam wziął i oferują pomoc. Tylko raz mężczyźni, których spotyka przy centrum handlowym, zwracają mu uwagę, by nie filmował twarzy ich kobiet. Jego podróż przez - jak sam pisze - "ten tajemniczy kraj" pozbawiona jest jednak niebezpiecznych sytuacji czy przesłuchań przez miejscową policję.

Rok i kilka miesięcy po opublikowaniu bloga przez Santenello sam postanawiam się przekonać o obecnej sytuacji w Arabii Saudyjskiej. Podróż do kraju położonego między Zatoką Perską a Morzem Czerwonym poprzedzają intensywne przygotowania teoretyczne. Dobrze wiedzieć, co wolno, a czego nie. Czym można niechcący urazić głęboko wierzących muzułmanów, a czym zyskać ich sympatię. Oprócz dokumentów, oficjalnych zaleceń na stronie MSZ i kilku rad od osób, które znają kulturę arabską, zaglądam też do opracowań Koranu. Później przekonam się, że wiele młodych osób, które deklarują głęboką wiarę, kiedy tylko ma możliwość oderwania się od religijnej rzeczywistości - robi to z wielką chęcią. Jak większość młodych ludzi na świecie.

Lot do stolicy Arabii Saudyjskiej z Warszawy przez Frankfurt zajmuje około ośmiu godzin. Lecimy tam grupą kilkorga dziennikarzy wraz z przedstawicielami Orlen Teamu, który wystawił sporą reprezentację w jednym z najpopularniejszych rajdów świata. Spotykamy się na Okęciu, rozmawiamy chwilę przed lotem o dotychczasowych występach "naszych" na Dakarze, o panujących w Arabii zwyczajach i o tym, co mamy w planach na najbliższe kilka dni, które spędzimy na pustyni. Lecą Ania, Paweł, Marek, Maciek, dwóch Tomków i ja. Na Okęciu nie wiemy jeszcze, że uda nam się stworzyć zgraną paczkę. Dla większości z nas to pierwsza podróż do kraju arabskiego.

W Rijadzie lądujemy w piątek około 21:00 miejscowego czasu. W Polsce jest wtedy 19:00. Widok strażników granicznych i pracowników lotniska w charakterystycznych dżalabijach w pierwszej chwili jest trochę niepokojący. Spośród pasażerów opuszczających samolot zdecydowanie wyróżniamy się ubraniem i wyglądem. Przykuwamy wzrok wielu osób, a w głowie wiruje pytanie, co będzie dalej? Podczas kontroli paszportowej trzeba zostawić odciski palców, stanąć prosto do zdjęcia i podpisać się na specjalnej liście. Później przechodzi się ponowną kontrolę bagażu. Obowiązują dwie kolejki - dla mieszkańców Arabii i tych, którzy odwiedzali ją w przeszłości, oraz dla tych, którzy przylecieli tu po raz pierwszy. Bagaże są sprawdzane przede wszystkim pod kątem obecności alkoholu, który w Arabii Saudyjskiej jest prawnie zakazany. Wiedzieliśmy oczywiście o tym wcześniej, więc każdy z nas bez problemu przechodzi przez bramki bezpieczeństwa. Uwagę przykuwa wystrój lotniska. Choć jest znacznie mniejsze od np. warszawskiego Okęcia - w centrum budynku szumi wielka fontanna, otoczona barwnymi kwiatami. Po wyjściu z terminala robimy kilka zdjęć, również z niewielką obawą, czy nikt nie zwróci na to uwagi. Santenello miał rację - nie przykuwa to niczyjej uwagi. Z lotniska odbierają nas dwie przedstawicielki organizatorów Dakaru. Jedna z dziewczyn pochodzi z Libanu, druga to Francuzka. W drodze do hotelu rozmawiamy o rajdzie i Arabii, dowiadując się m.in., że kraj nie ma wyjścia i musi się otworzyć na turystów, tak by głównym jego źródłem dochodów nie była wyłącznie ropa. W hotelu meldujemy się po 22:00 miejscowego czasu.

W trakcie kolacji w dalszym ciągu rozmawiamy o Arabii. Od Florence - naszej przewodniczki, która mieszkała wcześniej w Omanie - dowiadujemy się, że w ostatnich latach kraje arabskie rzeczywiście stały się nieco bardziej liberalne, a co za tym idzie - bardziej bezpieczne i dostępne dla przybyszów z zagranicy. Spotkanie w hotelowej restauracji to też doskonała okazja, by spróbować specjałów arabskiej kuchni. Do wyboru jest mięso z kurczaka, baranina, ale też cała masa sałatek, składających się głównie z fasoli czy ciecierzycy. Jest także kilka hummusów. Wszystko można zagryźć lubianym w tej części świata pszennym plackiem. Spośród całej masy specjałów bez wątpienia zapamiętam dwa - sałatkę, której głównym składnikiem jest siekana nać pietruszki, oraz umali. To bardzo słodki i nieapetycznie wyglądający arabski deser. Jego główne składniki to croissanty, mleko, dużo cukru i miodu oraz orzechy i bakalie. Umali jest doskonałym przykładem tego, że kiepski wygląd nie zawsze musi oznaczać niedobrą potrawę. To jedna z najsmaczniejszych rzeczy, jakich w życiu próbowałem.

Rijad wieczorową porą

Razem z Maćkiem z Radia Zet i Tomkiem z PAP postanawiamy ruszyć na krótki spacer w okolicach hotelu. Co ciekawe - w Rijadzie praktycznie nie ma chodników. Na ulicach nie widać nikogo spacerującego, każdy, kto porusza się ulicami miasta, przemierza je samochodem. Większość z nich to auta terenowe, na co jako ich miłośnik od razu zwracam uwagę. Osiedle domów jednorodzinnych, na które trafiamy, to z perspektywy ulicy bardzo wysokie mury i monumentalne bramy. Nieopodal jest też wielki budynek, w którym mieści się szpital. Łatwo rozpoznać, które instytucje są administrowane przez państwo. Na każdym z ich gmachów znajdują się wizerunki władców - króla i sprawującego faktyczną władzę księcia Muhammada ibn Salmana ibn Abd al-Aziza Al Su’uda. W piątkowy wieczór na ulicach dzielnicy, którą spacerujemy, nie spotykamy nikogo, mija nas jedynie kilka samochodów, zwalniających na widok trójki obcokrajowców. Po drodze trafiamy na pub, w którym siedzi kilkunastu mężczyzn oglądających transmisję meczu. Co oczywiste - nikt nie pije piwa. Naszą uwagę przykuwa też stojący na ulicy dystrybutor z wodą. Metalowym łańcuszkiem przytwierdzono do niego kubek, tak by każdy mógł się z niego napić, kiedy poczuje pragnienie. Po powrocie do hotelu umawiamy się na konkretną godzinę spotkania rano. W pokojach każdy z nas ustawia budzik, by nie zaspać, co - jak okaże się nad ranem - nie jest wcale potrzebne.

Sobota

Jeszcze przed wschodem słońca przez uchylone okno na siódmym piętrze hotelu słychać głośny śpiew muezina. Okazuje się, że w pobliżu jest niewielki meczet, a śpiew, który nas budzi, to tradycyjne zawołanie do modlitwy. Co ciekawe, modlitwa wyświetlana jest też na ekranach w samolocie arabskich linii lotniczych przed startem. Głos recytujący wersety Koranu w języku arabskim uzupełniają napisy w języku angielskim.

Rano ruszamy na obrzeża stolicy Arabii Saudyjskiej. Na półmetku Dakaru rozbił się tam obóz uczestników rajdu, a sobota jest dniem bez wyścigów. To dobra okazja, by zajrzeć w każdy zakątek rajdowego miasteczka i spotkać się ze startującymi z biało-czerwoną flagą na karoserii i kombinezonach. Po drodze naszą uwagę przykuwają ceny paliwa. Za litr oleju napędowego trzeba zapłacić 0,5 rijala, czyli równowartość pięćdziesięciu groszy.

Dakarowe miasteczko widać z daleka. Wyróżniają je flagi poszczególnych teamów z całego świata, stojące wokół niego helikoptery ekip realizacyjnych i medyków, wielkie namioty i setki zaparkowanych tam pojazdów. Wjazdu pilnie strzeże policja, a wstęp na jego teren mają wyłącznie posiadacze specjalnych opasek z chipem. Zwiedzanie zaczynamy od spotkania z polskim motocyklistą Maćkiem Giemzą, który kiedy tylko dowiedział się, że jesteśmy na miejscu, przyjechał się przywitać i zaprosić do swojego "fyrtla" w obozowisku.

Chwilę potem dojeżdża do nas Kamil Wiśniewski, kolega Maćka z Orlen Teamu, jadący na quadzie. Rozmawiamy chwilę i dostajemy zaproszenie również do jego siedziby. Najpierw jednak czeka nas spacer po terenie całego obozowiska. Jest co oglądać, bo sobota jako dzień wolny od ścigania to czas, kiedy wszyscy są w jednym miejscu, a ewentualna wizyta dziennikarzy nie zaburza rytmu. Jest tak np. w przypadku rajdowego centrum dowodzenia. To wielka modułowa ciężarówka, rozkładana na czas, kiedy zamienia się w biuro. Pracują w niej osoby odpowiedzialne za trasę: począwszy od jej przygotowania, czyli opracowania tzw. roadbooka, poprzez obserwację wszystkich zawodników na trasie, skończywszy na koordynacji ewentualnej akcji ratunkowej, jeśli zajdzie taka potrzeba. W obozowisku zawodników, zwanym tu przez wszystkich biwakiem (franc. Bivouac), znajduje się mobilne laboratorium, również mieszczące się w modułowej ciężarówce. Mechanicy i inżynierowie poszczególnych teamów przynoszą tu do analizy próbki oleju silnikowego. Z wyników mogą dowiedzieć się, jak bardzo jest zabrudzony, jakie są jego dalsze możliwości smarownicze i czy warto go już wymienić. Na środku obozowiska jest spory plac. Codziennie wieczorem organizatorzy rozpalają na nim wielkie ognisko. Oprócz tego, że jest miejscem spotkań, stwarza też możliwość ogrzania się - szczególnie dla tych, którzy śpią w zwykłych namiotach. W styczniu temperatura w Arabii Saudyjskiej spada nocą do zaledwie kilku stopni. Na obozowym placu stoi też mała scena, na której codziennie odbywają się tzw. briefingi podsumowujące dany etap, które są też okazją, by omówić dalszą trasę. Nocą życie na obozowisku nie zwalnia, ale nie pod kątem rozrywek czy imprez. Zawodnicy wyczerpani po trasie idą spać, ale jak mrówki, w pocie czoła, do samego świtu pracują ci, którzy odpowiadają za stan techniczny pojazdów. Przed startem wszystko musi być przygotowane perfekcyjnie. Jak mówi startujący w Dakarze rosyjski kierowca Kamaza Anton Szabilow (jego team jest niezwyciężony od kilku lat): "Połowa sukcesu to nasi mechanicy, dzięki ich pracy mamy pewność, że nic nam się nie zepsuje na trasie, i możemy po prostu jechać dalej". Do Rosjan na Dakarze i ich teamu Kamaz Master jeszcze wrócimy.

W dakarowym obozowisku docieramy też do czeskiego teamu, jadącego w barwach Orlen Teamu i Benziny. To kierowca Forda Martin Prokop i jego pilot Viktor Chytka oraz zespół kilkunastu osób odpowiedzialnych za maszynę, ale też np. catering (część teamów przywozi na Dakar swoich kucharzy). Po połowie rajdu - jak słyszymy od mechaników Martina - auto trzeba było zbudować praktycznie od nowa. O tym, jakie części można wymienić i w jakie zaingerować, decyduje jednak ściśle regulamin.

W "garażu" u Kamila Wiśniewskiego quad rozebrany na drobne części. Jego mechanicy również starają się ulepszyć, na ile mogą, silnik i wszystkie podzespoły. Kamil wie, że ciężko mu będzie dogonić czołówkę, ale liczy, że dzięki drobnym udoskonaleniom wykręci lepszy czas na kolejnym odcinku. Nad wszystkim czuwa tu jego tata, który z dumą prezentuje nam też ciężarówkę serwisową. Zaprojektował ją Kamil, a w firmie jego ojca skonstruowano najpierw specjalny kontener, a potem urządzono go w środku. Oprócz magazynu z częściami jest tam też mała część noclegowa. Panowie przywieźli z Polski też pralkę - legendarną Franię. Jak mówią: przerabiali już inne, ale żadna nie przetrwała w takich warunkach.

W Dakarze jest jeszcze kategoria zasługująca na szczególną uwagę. To kategoria Original, w której motocykliści i quadowcy startują sami - bez wsparcia teamów. Mogą mieć ze sobą jedynie średnich rozmiarów skrzynię, w której mieszczą się niezbędne zapasowe części i całe zaplecze logistyczne. Kiedy wracają z trasy, a ich sprzęt miał awarię, za naprawę muszą zabrać się sami. W tej kategorii w tegorocznym Dakarze jechał jeden Polak - Krzysztof Jarmuż. Ukończył rajd na 6. pozycji w swojej kategorii.

Najwięcej miejsca zajmuje zbiornik

Zbiornik na paliwo w Mini Kuby Przygońskiego. 300-litrowa "beka" znajduje się tuż za siedzeniami. Z polskim kierowcą startującym w barwach Orlen Teamu i jego pilotem Timo Gottschalkiem spotykamy się przy ich maszynie. Samochód kształtem rzeczywiście przypomina znanego również z naszych ulic "miniaka", ale - jak słyszymy - z oryginalnej zabudowy zostały tu tylko klamki w drzwiach oraz przednie i tylne lampy. Nasze spotkanie zamienia się w wykład, na którym Kuba Przygoński z profesorską dokładnością opisuje każdy detal maszyny, a my jak zafascynowani studenci wsłuchujemy się w jego słowa. Dieselowski silnik w orlenowskim Mini osiąga moc 380 KM i 900 Nm momentu obrotowego. Pali od 30 do 55 litrów na 100 km.

Choć Kuba i jego team również mają swojego kucharza - notabene na co dzień prowadzącego restaurację odznaczoną gwiazdką Michelin - nasz kierowca postanawia wybrać się na lunch razem z nami do obozowej stołówki. Rozmowy o życiu rajdowców na Dakarze i o tym, jak jeździ się z prędkością blisko 200 km/h przez piaski pustyni, moglibyśmy pewnie kontynuować do rana. Nasza francuska opiekunka pogania nas jednak, bo musimy ruszać na lotnisko. Za godzinę mamy samolot do Wada Al-Davasir, gdzie nazajutrz z Kubą i pozostałymi Polakami spotkamy się najpierw na trasie, a potem ponownie w obozowym miasteczku.

Noc na pustyni

Z lotniska w Wada Al-Davasir jedziemy kolumną kilkunastu samochodów, jesteśmy eskortowani przez policję w oznakowanych radiowozach. Jak się później dowiadujemy - ze względów bezpieczeństwa. W miejscowościach, które będziemy mijać, często dochodziło do różnych przestępstw. Toyotę, którą jedziemy razem z Anią i Pawłem, prowadzi Azziz - 27-letni Saudyjczyk, który dorabia jako kierowca. Jest ubrany w charakterystyczny muzułmański strój. Choć do niedawna muzyka w tym kraju była zakazana - zależy mu, by umilić nam podróż: z YouTube odtwarza nam swoje ulubione utwory. Najpierw w języku arabskim, ale - sądząc po jego reakcjach - najbardziej fascynuje go amerykański hip-hop. Aziz nie mówi po angielsku, w komunikacji pomaga nam translator w jego telefonie. Mimo kłopotów z dogadaniem się widać, że bardzo zależy mu na serdecznym przyjęciu gości z innej części świata. Z radością reaguje też na muzykę serwowaną mu przez nas. Po blisko dwóch godzinach zjeżdżamy z drogi asfaltowej na piach. Po prostu na piach. GPS gubi wyznaczoną wcześniej trasę, ale kierowca auta jadącego na przedzie kolumny doskonale wie, dokąd i jak ma dotrzeć. Mimo unoszących się tumanów kurzu i praktycznie zerowej widoczności nasi kierowcy pędzą około 100 km/h. Dla nich to pewnie codzienność, dla nas - fascynujący widok. Piaszczysta autostrada.

Kilkanaście kilometrów od trasy, z której zjechaliśmy, widać lampy i namioty. To tu zatrzymamy się na noc. Obozowisko niczym nie przypomina harcerskiego biwaku, ale jest namiastką luksusowego hotelu. Ci, którzy je budowali, przywieźli tu agregat prądotwórczy, pompy, zbiorniki z wodą - tak, byśmy mieli również toaletę i... prysznic! Kwaterujemy się więc w namiotach, ale zaraz potem całą naszą paczką idziemy na spacer po wydmach. Dla większości z nas to pierwszy raz nie tylko w Arabii, ale i na pustyni. Dookoła nie widać nic, wyłącznie piasek, a nad nami bezchmurne niebo i wszystkie gwiazdy. Kiedy gasimy latarki, okazuje się, że nie są wcale niezbędne. Światło księżyca jest na tyle mocne, że oko po chwili przyzwyczaja się do tych warunków i spacerujemy prawie jak w dzień.

Niedziela

Wstajemy po szóstej. Chcemy zobaczyć, jak wygląda wschód słońca na pustyni. Widok, jeszcze zanim słońce wyjdzie zza horyzontu, również fascynuje. Piasek dzięki promieniom z każdą minutą zmienia barwy, a niebo na wschodzie mieni się od czerwieni po coraz bardziej wyraźną żółć. Po arabskim śniadaniu ruszamy na trasę. Tym razem musimy dojechać na tzw. waypoint. To tam przez niemal cały dzień będziemy oglądać najpierw pędzące motocykle i quady, potem samochody, a na końcu to, co jest największym widowiskiem - ciężarówki. 

Na miejscu rozkładamy dużą biało-czerwoną flagę, tak by nasi widzieli ją wjeżdżając na wydmę. Potem śledzimy uważnie tabelę na stronie Dakaru, by wiedzieć, kto w danym momencie się do nas zbliża. Jako pierwszy z Polaków podjeżdża na motocyklu Maciek Giemza. Kiedy po przejechaniu wydmy stabilizuje motocykl, podnosi rękę i dziękuje za doping. Krótko potem pędzący w stronę wydmy Kuba Przygoński mruga do nas światłami.

Siedząc na piachu dosłownie kilka metrów od pędzących maszyn, rozkładam pustynną redakcję. To chyba najbardziej nietypowe miejsce, z którego nadam relację do Polski, walcząc równocześnie o zasięg telefonu i internetu.

Naszą radość i ogrom wrażeń z trasy w niedzielę szybko przyćmiła jednak bardzo smutna wiadomość. Na trasie 8. etapu zginął portugalski motocyklista Paulo Goncalves. Wieczorem w obozie rajdowców wszyscy uczcimy go minutą ciszy. Organizatorzy zdecydują też o wstrzymaniu rajdu dla motocyklistów i quadowców w poniedziałek.

W poniedziałek rano rywalizację podziwiamy z naszego pustynnego obozowiska. Maszyny pędzą dosłownie kilkanaście metrów od miejsca, w którym pijemy poranną kawę. Oprócz nas są też Czesi i Francuzi czekający na swoich zawodników. Ci ostatni mają tego dnia do przejechania krótki odcinek, tzw. loop, czyli zapętloną trasę. Startują z i wracają do Wada Al-Davasir. Jedziemy na metę przed południem. Nasza kolumna ponownie mija miasteczka, na ulicach których jest tego dnia znacznie więcej ludzi. Kilkanaście rozpędzonych terenówek w asyście policji budzi niemałe zainteresowanie. Do obozowego miasteczka docieramy krótko przed Kubą Przygońskim. W jego bazie czekają na niego koledzy z teamu - Maciek Giemza i Kamil Wiśniewski. Członkowie ekipy biorą się za czyszczenie wozu i demontaż osłony silnika, która na trasie oberwała sporym kamieniem.

W dniu, w którym quadowcy i motocykliści mają wolne, odwiedzamy też Rafała Sonika. Jeszcze wtedy goniącego czołówkę. Sonik ostatecznie znalazł się na podium 42. Dakaru: ukończył go na 3. pozycji w klasyfikacji generalnej. Biwak jego teamu to kamper, ciężarówka serwisowa i namiot służący jako warsztat.

Za Sonikiem, na piątej pozycji, był w ostatecznym rozrachunku Kamil Wiśniewski. Na dwunastej z kolei uplasował się Arkadiusz Lindner.

Zwycięska passa Kamaza

Od kilku lat podium na Dakarze w kategorii ciężarówek należy do Rosjan. Ich team Kamaz Master nie ma sobie równych. Postanawiam więc zajrzeć do ich ogromnej w porównaniu z innymi bazy. Oprócz ustawionych w rzędzie aut jadących w wyścigu jest tu kilkanaście ciężarówek serwisowych. W nocy, kiedy kierowcy się regenerują, pracują w nich mechanicy. Są gotowi, by w pojazdach Rosjan wymienić każdą, nawet najmniejszą część.

Udaje mi się porozmawiać z Antonem Szabilowem, kierowcą, który w klasyfikacji generalnej aut ciężarowych ukończył rajd na drugim miejscu. Pytam o receptę na ten sukces. "Gdybym ją zdradził, to musiałbym się pogodzić ze stratą tej pozycji. Ale tak na poważnie: połowa sukcesu to nasi mechanicy" - tłumaczy Szabilow.

Jego auto pali średnio 140 litrów na 100 km. W kabinie na trasie oprócz niego jest też pilot i mechanik.

Na koniec naszego spotkania słyszę od Rosjan podziękowania za zainteresowanie ich teamem. Z zaproszenia na kawę nie mogę już skorzystać. Goni mnie czas, muszę już wracać do Rijadu, za godzinę mam samolot.

Kiedy będziemy z naszą ekipą w drodze powrotnej do stolicy Królestwa Saudów, zawodnicy będą szykować się do jednego z najtrudniejszych momentów rajdu - tzw. etapu maratońskiego.

"Mamy nadzieję, że wrócicie!"

Kiedy piszę te słowa, 42. edycja Rajdu Dakar należy już do historii. Ogromnie cieszą sukcesy Polaków, obecność Rafała Sonika na podium, ale jednocześnie do głowy przychodzi jeszcze jedna myśl. Dakar to nie ściganie na krótkich etapach, po utwardzonych drogach, to też nie luksusowe hotele i eleganckie kolacje. To ogromny wysiłek fizyczny, konieczność ułożenia odpowiedniej strategii, dokładnej analizy roadbooka. To też ogromne ryzyko i obciążenie psychiczne, szczególnie, gdy ma się świadomość albo widzi na własne oczy, jak na trasie ginie jeden z zawodników, kolega. Na Dakarze nie ma też miejsca na brak pokory. Każdy musi realnie oceniać swoje możliwości i umieć szczerze odpowiedzieć na pytanie, czy będzie zdolny do dalszej jazdy. Taką trudną, ale ważną i odważną decyzję o przerwaniu ścigania i powrocie do Polski musiał podjąć w trakcie tego rajdu Adam Tomiczek. Szacunek i gratulacje należą się więc wszystkim tym, którzy startują w Dakarze. Ich obecność na trasie tego rajdu zawsze poprzedzają długie i ciężkie przygotowania. Choć w większości zawodnicy ci są - lub będą w niedługim czasie - gwiazdami z pierwszych stron gazet - to są to bardzo fajni, pełni ważnej pokory i normalni, skorzy do rozmowy ludzie. W pierwszej kolejności to zapewne ich natura, ale w drugiej pewnie też to, co wynoszą z rajdowych tras.

Dla mieszkańców Arabii Saudyjskiej Dakar to z kolei swego rodzaju okno na świat. Część z nich ma nadzieję, że tak będzie już zawsze.

O Rajd Dakar w Arabii pytam młodego Saudyjczyka, Madżida: "Chciałbyś, by Dakar wrócił do Was za rok?". "Nie tylko za rok - mam nadzieję, że przez kolejne 10 lat" ­- słyszę na pożegnanie.