Emmanuel Macron i Marine Le Pen wyszli zwycięsko z pierwszego etapu prezydenckiej batalii we Francji. W starciu osobowości pokonali pozostałych kandydatów, zdali egzamin z umiejętności oczarowywania wyborców i zdobyli najwięcej punktów w turnieju politycznego sprytu. Nie udało się to przedstawicielom lewicy i umiarkowanej prawicy, których nie zobaczymy w wyborczej dogrywce. „To prawdziwe trzęsienie ziemi, cicha rewolucja” – ogłosił dziennik „Le Monde”, stwierdzając, że „dwie partie, wokół których od trzydziestu lat organizowało się życie polityczne Francji, zostały całkowicie wykrwawione”.

Nie ma oczywiście prostych analogii i to, co widzimy dzisiaj nad Sekwaną, wcale nie musi się kiedykolwiek powtórzyć nad Wisłą. Ale czy można wykluczyć, że nigdy się nie powtórzy? Czy z pełnym przekonaniem można odrzucić scenariusz, w którym na wyborczym ringu zostają dwaj antysystemowi kandydaci, a główne siły polityczne zostają z niego wypchnięte? Warto się nad tym zastanowić, skoro raz po raz powraca myśl, że przyszłość partii politycznych - jako takich - nie jest wcale jednoznaczna.

Zmiany zachodzące w sferze publicznej w obrazowy sposób zilustrowali kiedyś dwaj szwedzcy pisarze i dziennikarze - Alexander Bart i Jan Söderqvist. W swojej książce "Netokracja. Nowa elita władzy i życie po kapitalizmie" już kilkanaście lat temu przyrównywali świat polityki do opuszczonej przez widzów sali teatralnej. "Publiczność wstała z miejsc i wyszła z teatru. Starzy kapitaliści zostali sami na scenie, z coraz większym oburzeniem pytając, dlaczego nikt nie słucha ich mądrości. Z foyer dobywa się coraz większy hałas: to publiczność zaczęła rozmawiać. Ktoś podaje drinki, a z głośników w rogach sali płynie taneczna muzyka". Autorzy tej wizji zwracali uwagę na dającą się zauważyć zmianę ról w przestrzeni publicznej. A zmiana ta niewątpliwie dotyka partyjnych liderów, którzy muszą brać pod uwagę fakt, że - jak pisał duet Bart i Söderqvist - "władza w społeczeństwie informacyjnym nie należy już do osoby, która dyryguje, ani tej, która wierzy, że najważniejsze jest miejsce w świetle reflektorów; władzę ma ten, kto dyskretnie i efektywnie prowadzi społeczne gry". Pytanie - czy politycy głównych partii potrafią porzucić rolę dyrygentów i wtopić się umiejętnie w tłum zgromadzony w foyer teatru?

Są eksperci, którzy nie od dziś ogłaszają alarm dla partii politycznych. Warto wrócić chociażby do diagnozy, którą kilka lat temu na łamach dziennika "Rzeczpospolita" prezentował profesor Jacek Raciborski. Opisując to, co dzieje się na polskiej scenie politycznej, socjolog zauważył, że "wszystkim partiom parlamentarnym członkowie są właściwie mało potrzebni. Nikt nie liczy już na ich składki i pracę w kampaniach. Wszystko robią wynajęci fachowcy. Establishment partyjny zakłada, iż ze świadomymi i ideowymi członkami są same kłopoty. Utrudniają sprawne zarządzanie i dowolne zmiany programowe". Jeśli więc "partia potrzebuje sympatyków i przede wszystkim wyborców, a nie członków", w naturalny sposób odsuwa od siebie część obywateli. A skoro w ich oczach partie polityczne przestają jawić się jako organizacje realizujące potrzeby wyborców, ci zaangażowani w sprawy publiczne i aktywni politycznie są wręcz zachęceni do podejmowania innego rodzaju działalności, która pozwala im na realizację określonych celów. Im bardziej partie polityczne oddalają się od wyborców, tym więcej miejsca zostawiają orędownikom burzenia systemu i walki z establishmentem.

Nawet jeśli więc rewolucja szybko nie nadejdzie i to partie nadal będą organizowały nasze życie polityczne, wciąż muszą pamiętać, że nie mają dożywotniego abonamentu na nadawanie tonu czy dyrygowanie w przestrzeni publicznej. Już teraz nie wszystkie oczy są zwrócone na scenę i nie wszyscy wsłuchują się w dźwięki z niej płynące. Nie brakuje przecież zainteresowanych ową "taneczną muzyką" płynącą z głośników w foyer, o podawanych tam drinkach nie wspominając. Ciekawe, czy partyjni liderzy zadają sobie czasem pytanie: A co, jeśli eksperci wieszczący kres partyjnej dominacji mają rację i ich prognozy się kiedyś sprawdzą? Hasło "praca i pokora" nabiera w tym kontekście zupełnie nowego znaczenia...