2 marca 2014 roku, kuluary słynnego Dolby Theatre. Sędziwy reżyser nerwowo przyczesuje rzadkie kępki siwych włosów. Pod nosem powtarza jak mantrę: "Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą! Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą! Kim jesteś?...". Obok niego nieco młodszy mężczyzna gładzi specjalnie zapuszczone na tę okazję wąsy. "Nie chcem, ale muszem" - wzdycha ciężko.

Choć film "Wałęsa, człowiek z nadziei" wszedł już do dystrybucji kinowej, a przez kilkanaście dni ekipa objeżdżała Polskę z pokazami specjalnymi, nie można powiedzieć, że sieć zalały komentarze na jego temat. To już o czymś mówi, już o czymś świadczy. Wałęsa to nie Ghandhi, a Wajda to nie Scorsese - pisał jakiś czas temu na Twitterze aktor Redbad Klijnstra. Nie można odmówić temu stwierdzeniu pewnej słuszności.

Zagraniczni recenzenci zgodnie podkreślają, że obserwowanie polskich reakcji na film Wajdy będzie "fascynującym doświadczeniem". To cokolwiek zabawne i mało przystające do rzeczywistości określenie. Bo co może być fascynującego w sytuacji, w której wszyscy wyrobili sobie zdanie o "Wałęsie" jeszcze przed jego obejrzeniem? Będzie to perfekcyjnie zrealizowana agitka. No ale Wajda zna się na propagandzie nie od dziś - pisał bloger Rybitzky tuż przed wakacjami, kiedy filmu nie widział jeszcze nawet Lech Wałęsa. Kilka tygodni temu europoseł Marek Siwiec poszedł jeszcze o krok dalej i napisał recenzję filmu, już w tytule przyznając, że go nie widział. Liczę, że dowiem się, czy w ogóle, a jeśli tak, to czyim agentem był Wałęsa? Jaki model motorówki dowiózł go do stoczni? Jakie były pseudonimy agentów, którzy wnosili go na bramę? A w wersji DVD będą pewnie wszystkie wycięte sceny, tak, aby zwolennicy innej wersji niż oficjalna mogli sobie obejrzeć ten kawałek, który akurat jest im bliższy - wyzłośliwiał się na blogu. Obiecał też, że po obejrzeniu "Wałęsy" zrecenzuje go jeszcze raz. Czekamy, panie pośle! Niech to nie będzie obietnica w typie przedwyborczych!

To jest pewien fenomen historyczny i chcę, żeby istniał on w polskiej historii jak najwyraźniej - mówił Andrzej Wajda pytany przez Katarzynę Sobiechowską-Szuchtę, jak na pracę przy filmie wpłynął fakt, że zna Wałęsę od wielu lat. Ten cytat wrócił do mnie, gdy w sali jednego z krakowskich kin oglądałem "Człowieka z nadziei". Tytułowa nadzieja towarzyszyła mi w zasadzie do ostatnich minut. Chciałem dać temu filmowi szansę, pozwolić się porwać, zauroczyć albo emocjonalnie rozjechać. Chciałem zobaczyć w tym filmie Wałęsę-człowieka. Nie zobaczyłem ludzi w ogóle.

Nie wiem, ile zdrowia kosztowała twórców "Człowieka z nadziei" praca na planie. Mam jednak nieodparte wrażenie, że po jej zakończeniu oddali się pod opiekę sztabowi fizjoterapeutów, który szczególną troską objął ich kolana. Wszyscy wiemy, że na kolanach wygodnie się siedzi - ale też nie za długo, bo co nieco może człowieka rozboleć. A tu mamy dwie godziny filmu, dziesiątki epizodów, sytuacji i bohaterów. Dla każdego coś miłego - a to przemknie przez ekran Maciej Stuhr w sutannie, a to Mateusz Kościukiewicz wcieli się w młodego robotnika, a Mirosław Baka w dyrektora stoczni. Wszystko fajnie, ale niewiele z tego wynika, bo nawet najbardziej znane nazwiska za wiele do zagrania nie dostały. Dlaczego? Odpowiedź jest oczywista - Andrzejowi Wajdzie chodziło o "fenomen" i postawił wszystko na jedną kartę. A szkoda... W tej sytuacji widz może poczuć się jak konsument, który - bynajmniej nie ze względu na szczodrość producenta - dostał porcję koniny w pierogach ruskich, ale tylko z nazwy.

O roli Roberta Więckiewicza w tym filmie pisze się wiele i pisać się będzie jeszcze więcej. Nie można odmówić mu zdolności do wyrafinowanego naśladownictwa bez popadania w parodię. Zrobił to, co się dało z materiałem, który dostał. Chwała mu za to. Inna sprawa, że jego bohater zyskuje sympatię widza w dużej mierze z powodu nijakości reszty postaci. Swój spryt pokazuje w konfrontacjach z - mówiąc oględnie - mało inteligentnymi przedstawicielami władzy. W środowisku opozycyjnym nie widzimy osób, które miałyby choćby podobne zdolności przywódcze czy intuicję polityczną. Do tego trzeba dodać żonę Danutę o temperamencie anielsko-maryjnym, która nie umie się zdenerwować na dłużej niż dwie minuty. Nie można też zapomnieć o esbekach, którzy nie radzą sobie z niczym, nawet z sobą, a oglądając przemówienie Wałęsy w amerykańskim Kongresie mówią z marsowymi minami, że jeszcze go dopadną. Ta scena przypomina postać bajkowego Gargamela odgrażającego się Smerfom i - co tu dużo kryć - budzi dość bolesne poczucie obciachu. Poza swoją niezamierzoną - miejmy nadzieję - groteskowością ma jeszcze jedną olbrzymią wadę. Widz dostaje prosty przekaz: "Jeśli masz wątpliwości, pytania, chciałbyś na Wałęsę popatrzeć głębiej i mniej szablonowo, stajesz de facto po stronie tych, którzy w ciemnych, zadymionych gabinetach łamali sumienia, życiorysy, a nierzadko także i kości". Urocza perspektywa, przyznacie Państwo. I - ujmując rzecz najdelikatniej - szantaż emocjonalny czystej wody.

Niestety, filmu Wajdy nie ratuje też argument, że to towar eksportowy, obraz, który ma przybliżyć historię zapoczątkowanych w Polsce przemian ludziom spod każdej szerokości geograficznej i dlatego wyzbyty jest pewnych subtelności. Dlaczego nie? Bo nie jest wyzbyty pewnych, ale wszystkich możliwych subtelności po prostu. Szkoda. Po prostu szkoda. Nie będąc najsłynniejszym polskim wróżbitą, notabene moim imiennikiem, mogę już dziś z prawie 100-procentową powiedzieć, że film nie będzie przyczynkiem do jakiejś nowej dyskusji o Wałęsie, ale raczej pretekstem do walenia w niego jak w bęben. Twórcy dali mnóstwo powodów do takiego obrotu sprawy, poczynając od zupełnie zmarginalizowanego wątku "podpisał czy nie?", a kończąc na nieszczęsnym "Jeszcze będzie przepięknie" użytym w ścieżce dźwiękowej. Jakby zapomnieli o tym, że od kilku lat ta piosenka ma bardzo gorzki, polityczny kontekst.

Starym mistrzom wiele się wybacza. Starym mistrzom pamięta się to, co najlepsze. Oglądajmy i oceniajmy, ale nie odbierajmy sobie sami ważnego rozdziału polskiego kina, któremu na imię "Andrzej Wajda".