Gdy myślimy o żołnierzach, to właśnie ich twarze jako pierwsze pojawiają się w naszych myślach. Są wśród nich herosi ekranu, ale też równe chłopaki, którzy aż się proszą, by wypić z nimi przysłowiową kawę. Zapraszamy na spacerek śladami najsłynniejszych żołnierzy polskiego kina. Jeśli kogoś Wam brakuje na tej prowizorycznej liście sław, dopiszcie go – najlepiej z krótkim uzasadnieniem – w komentarzach poniżej!

Główny bohater kultowego "Jak rozpętałem drugą wojnę światową" ma jedną bardzo ujmującą i jednocześnie bardzo mało polską cechę - jest optymistą. Każdy szczęściu dopomoże, każdy dzisiaj wygrać może - powtarza wielokrotnie z przewrotnym uśmiechem na ustach. Dzięki takiemu nastawieniu do życia może bez większych problemów i romantycznego cierpiętnictwa pogodzić się z tym, "jakiego bigosu narobił". Kto inny zastanawiałby się godzinami, urządzał - w zależności od temperamentu i upodobań - seanse samouwielbienia lub samobiczowania (w końcu mało kto z nas nieświadomie wywołuje wojnę). On jest inny i nie trzeba mu do szczęścia tego typu zabaw! Nie musi też wszystkiego rozumieć czy w pełni nadążać za - nie ma co ukrywać - galopującym rozwojem wypadków. Nadrabia miną, poczuciem humoru i nieskrępowaną wręcz pomysłowością. Robi to wszystko z tak ogromnym wdziękiem, że trudno mu nie kibicować. To prawda - czasy się zmieniły i raczej trudno sobie wyobrazić sytuację, w której musielibyśmy zmagać się z podobnymi przeciwnościami co dzielny szeregowiec. Chyba tylko jedna rzecz pozostała taka, jak w filmie: czasami każdy z nas ma nieodparte uczucie, że otacza go jedno wielkie "bordello bum-bum".

Zupełnie inny niż Dolas typ żołnierskiej osobowości reprezentuje niezapomniany Hans Kloss, a tak właściwie Stanisław Kolicki. To już nie jest mężczyzna w mundurze, z którego przezabawnych przygód będziemy śmiać się do łez. Już prędzej można go nazwać obiektem westchnień obu płci. Panów - z zazdrości i pań - ze szczerego uwielbienia. Trudno się dziwić i jednym, i drugim. W końcu przeciętny śmiertelnik tysiąc raz na odcinek zakiwałby się na śmierć, próbując tych wszystkich forteli, kunsztownych zasadzek i gier na dwie strony z nie byle jaką stawką. A nasz dzielny Hans, czyli Stanisław, a czasem nawet Janek (już tu można się pogubić) utrzymuje doskonałą orientację w rzeczywistości i sztuki konspirowania mógłby się od niego uczyć nawet komandor James Bond. Zawsze miał pod ręką masę gadżetów i grono oddanych pomocników, a mimo to wielokrotnie dawał się zdekonspirować. Co innego Kloss - Bond na miarę naszych oczekiwań i możliwości. Ten to ma łeb. Bez zająknienia powtarza wszystkie hasła. Wie, z kim rozmawiać o kościanych guzikach do kożuchów, pamięta, że ciotka Hilda ma reumatyzm, najlepsze kasztany są na Placu Pigalle, a w zeszłym roku o tej porze padał deszcz... Gdyby przyszło mu żyć obecnie na emeryturze, pewnie mógłby zrobić karierę w teleturniejach.

Polskie kino straciłoby coś bardzo ważnego, gdyby Marek Kondrat już za młodu postawił na karierę winiarską. Na szczęście tak się nie stało, a przyszły znawca szlachetnych trunków zdążył wcielić się w postaci kilku niezapomnianych żołnierzy. O kim mowa? Choćby o pułkowniku Andrzeju Kwiatkowskim, który z miłości do kobiety decyduje się na gigantyczną mistyfikację, za którą przychodzi mu potem słono zapłacić. Nie można też zapomnieć o Kani z "C.K. Dezerterów" (mundur niepolski, ale fantazję ułańską) czy Marku Kossocie z "Nocnego graffiti". Ten ostatni zmaga się już z bardzo współczesnymi problemami. Choć jest żołnierzem wojsk powietrzno-desantowych, to najważniejszą w swoim życiu operację przeprowadza zupełnie prywatnie. Historia jest prosta, a akcja wartka i niepozbawiona uroku. Mamy gangsterów, narkotyki, młodą i ambitną dziennikarkę, niepokorną siostrzenicę ( w tej roli świetnie sprawdziła się Kasia Kowalska) i cynicznego chłopaka sprowadzającego ją na złą drogę. Koks - bo tak nazywa się ten młodzieniec - grany jest Roberta Janowskiego i co tu dużo mówić - nie ma lekko. Po tym, jak z niezapowiedzianą wizytą wpada do niego wściekły Kossot, chłopak zupełnie traci fason, o twarzy nawet nie mówiąc. Gdyby ktoś w tym momencie puścił mu "Wlazł kotek na płotek", pewnie nie umiałby odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: "Jaka to melodia?".

Zwracające uwagę kreacje Polaków w mundurach to oczywiście nie tylko gratka dla osób kochających grzebanie się w przeszłości kina. I dzisiaj na ekranach widujemy facetów w mundurach, obok których trudno przejść obojętnie. Dostarczają mocnych wrażeń - tego im odmówić nie można. Często jednak finalny efekt jest odwrotny od zamierzonego. Weźmy chociażby taki "Czas honoru". Można by pomyśleć, że pedał patosu został dociśnięty już w tytule - nic bardziej mylnego! Bohaterowie wojennego tasiemca są albo młodzi i piękni jak w żurnalu, albo przygnieceni ciężarem nadludzkich cierpień, które znoszą w pokorze i z ustami pełnymi patriotycznych frazesów. Kochają - ale głównie po to, by się później nieszczęśliwie rozstawać. Zwyciężają - może dlatego, by ciosy w plecy zadawane im w ostatniej chwili miały jeszcze bardziej rozdzierający serce charakter. Oczywiście, wszystkim wspomnianym wyżej czynnościom towarzyszy przesycona perwersyjnym liryzmem ścieżka dźwiękowa. Trudno o mieszankę bardziej wybuchową. Nie można jednak obrażać się na rzeczywistość i trzeba uczciwie stwierdzić, że ten konkretny zestaw bardziej śmieszy niż wzrusza.

Co czeka żołnierzy polskiego kina? Kiedy patrzy się na kaprala Wydrę z obsypanej nagrodami "Obławy", trudno nie patrzeć w przyszłość z optymizmem. Postać mrocznego specjalisty od wykonywania wyroków śmierci jest wielowymiarowa i nieoczywista. Ma w sobie pewien niezaprzeczalny magnetyzm. Precyzyjne zdefiniowanie go nie jest może najłatwiejsze. Mimo to na usta ciśnie się krótkie: "Więcej takich!".