Przeglądając program konkursu polskiego w ramach tegorocznej edycji Off Plus Camery można odnieść wrażenie, że wszystko już było, a co więcej – wszystko już wiadomo. Większość filmów jest w obiegu od co najmniej kilku miesięcy, więc trudno było ich nie zobaczyć. Są zdecydowani faworyci – choćby obsypana nagrodami na polskich i światowych festiwalach „Ida” Pawła Pawlikowskiego i „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy. Są też tytuły, które mimo szumnych zapowiedzi nie zdobyły specjalnego uznania ani publiczności, ani krytyków. Na tym tle wyróżnia się „Jaskółka” Bartosza Warwasa. To nazwisko nic wam nie mówi? Nic w tym złego!

Obraz Warwasa to film dyplomowy z łódzkiej filmówki. Warto mieć to na uwadze i wybaczyć reżyserowi pewne niedociągnięcia, momenty niezręczne, a czasem nawet paskudnie pretensjonalne (początkowa, "filozoficzna" sekwencja"). Cała historia bowiem nie tylko się broni, ale ma też w sobie sporo świeżości. Nie wynika ona wyłącznie z faktu, że na ekranie praktycznie nie ma znanych i zgranych aktorów.

Agnieszka Jaskółka - główna bohaterka filmu - w Wielkanoc 2000 roku wraca do domu, z którego uciekła 15 lat wcześniej. Nie do końca wiadomo, po co to robi, bo nie widać w niej determinacji do pojednania się z ojcem ani tym bardziej powrotu na nudne, szarobure blokowisko.

Dlaczego Jaskółka uciekła? Początkowo trudno to zrozumieć. Można by nawet uznać to za jakąś szczeniacką fanaberię. W końcu gdy kobieta wspomina swoje dzieciństwo, myśli o nim w kategoriach dość typowych i dość sympatycznych. Może i było biednie, skromnie i niezbyt kolorowo, ale tak po barejowsku - raczej śmiesznie niż strasznie. Gdzieś w tle historii sprzed lat, PRL-u widzianego oczami najpierw dziewczynki, a później nastolatki słychać piosenki Dwa Plus Jeden, Stana Borysa, a później Franka Kimono. Czego tu się bać? Przed czym tu uciekać?

Historia, która początkowo mogła się wydawać zbiorem anegdotek z minionej epoki niepostrzeżenie przekształca się w kino pełne grozy. Co ważne - opiera się ona nie na tym, co widzimy na ekranie, ale przede wszystkim na tym, czego się domyślamy, obawiamy. A w pewnym momencie zaczynamy obawiać się tego, że tak jak główna bohaterka możemy pamiętać coś, co ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, sami być twórcami iluzji i jednocześnie jej ofiarami.

Oglądając "Jaskółkę" trudno nie mieć skojarzeń z kinem Wojciecha Smarzowskiego. Czy to znaczy, że film Warwasa jest wtórny? Takie stwierdzenie byłoby chyba nadużyciem. Oczywiście, porusza on tematy, które z podobną intensywnością pojawiają się w filmach autora "Domu złego".  Jednak tam, gdzie Smarzowski stawia na dosłowność, bluzg, smród i wymiociny, Warwas idzie - z różnym skutkiem - w niedopowiedzenia, metafory, poetykę miejscami nawet baśniową. Można to lubić, można się na to krzywić. Fakt faktem - pojawia się coś nowego. Nazwisko znane publice offowo-festiwalowej, ale dopiero wchodzące w świat pełnometrażowych fabuł. Człowiek, który ma coś do powiedzenia, warsztat i umiejętność zaciekawiania widza.