Po prawie siedmiu latach przed warszawskim sądem ruszył ponowny proces w sprawie policyjnej akcji w Magdalence. W marcu 2003 roku, podczas próby ujęcia groźnych bandytów w tej podwarszawskiej miejscowości zginęło dwóch policjantów, 16 zostało rannych. Na ławie oskarżonych zasiada troje wysokich rangą funkjonariuszy policji.

Do sądu przyszła matka jednego z policjantów, którzy zginęli. Jest oskażycielem posiłkowym. W bardzo emocjonalnych słowach mówiła mi, że największy ból sprawia jej fakt, iż przez tyle lat nie udało się wskazać winnych śmierci syna. Przypomnę, że w poprzednim procesie sąd uniwinnił troje oskarżonych. Teraz matka ma nadzieję, że uda się ich skazać.

Oskarżeni, jak w poprzednim procesie do żadnej winy się nie poczuwają. Jak przyznał jeden z nich - Kuba Jałoszyński - też ma dość sprawy ciągnącej się od lat.

Jałoszyński twierdzi, że akcja w Magdalence przygotowana była prawidłowo, natomiast nie było możliwości przewidzieć, że bandyci przygotują miny-pułapki.

Odpiera też kolejny zarzut, że na miejscu nie było karetki - "Pomoc medyczna była udzielona prawidłowo, natomiast ambulans nie mógł podjechać, bo stanowiłby kolejne zagrożenie".

CO WYDARZYŁO SIĘ W MAGDALENCE

W marcu 2003 policjanci podjęli próbę zatrzymania dwóch przestępców - Roberta Cieślaka i Igora Pikusa - zamieszanych w zabójstwo policjanta w podwarszawskich Parolach rok wcześniej. Na terenie posesji, gdzie ukrywali się bandyci, rozmieścili oni miny-pułapki, które wybuchły w pobliżu policjantów. Jeden z funkcjonariuszy zginął na miejscu po eksplozji, inny zmarł od ran. W rezultacie wymiany ognia budynek częściowo spłonął, przestępcy zaczadzieli.

Oskarżonym policjantom, którzy dowodzili akcją, grozi do 8 lat więzienia.