Początek działalności gabinetu Beaty Szydło to pod względem gospodarczym sporo przepychanek między ministrami i wiele sprzecznych komunikatów.

Początek działalności gabinetu Beaty Szydło to pod względem gospodarczym sporo przepychanek między ministrami i wiele sprzecznych komunikatów.
Premier Beata Szydło podczas posiedzenia rządu w KPRM /Jacek Turczyk /PAP

Zaczęło się od sporów kompetencyjnych. Gdy Beata Szydło ogłaszała skład swojego rządu, oświadczyła, że gospodarczym koordynatorem jej gabinetu będzie wicepremier, minister rozwoju Mateusz Morawiecki.

To nie spodobało się pozostałym ministrom. Minister skarbu Dawid Jackiewicz do dziś jest w sporze z Morawieckim, a to bez wiedzy wicepremiera powołał prezes giełdy Małgorzatę Zaleską, a to zaczął sygnalizować dymisję prezesa banku PKO BP Zbigniewa Jagiełły. A warto tu podkreślić, że Jagiełło to od czasów antykomunistycznego podziemia i osobisty i biznesowy współpracownik Morawieckiego.

Minister finansów Paweł Szałamacha także zdawał się nie uznawać nadzoru Morawieckiego, nie przekazując mu wszystkich informacji. Chociażby w sprawie obniżki ratingu Polski przez agencję Standard & Poors.

Gospodarka w pierwszych stu dniach rządu PiS to także chaos. Jednego dnia różni ministrowie potrafili mówić sprzeczne rzeczy, a to dotyczące nowelizacji budżetu, a to podatków. W niektórych kwestiach gospodarczych pałeczkę zaczęli przejmować więc pozostali wicepremierzy.

Minister nauki Jarosław Gowin negocjował na przykład podatek od sprzedaży z handlowcami, a minister kultury Piotr Gliński zaczął wypowiadać się o podatku VAT i innowacyjności. Niektóre ich komunikaty stały w sprzeczności ze słowami ministra finansów, co brzmi raczej nietypowo.