Tworzy na gąbkach ze starych materaców, maluje czarnym silikonem, zaprojektował także balustradę mostu w Utrechcie. Polski artysta Tomasz Vetulani tworzy od 30 lat w Holandii. Jest poliglotą, świetnie zintegrowanym z lokalną społecznością.

Katarzyna Szymańska-Borginon: Stoimy na pana mostku...

Tomasz Vetulani:  No, raczej przy mojej balustradzie, most nie jest mój (śmiech).

Przechodnie zagadują, pozdrawiają...

Jestem bardzo zintegrowany z lokalną społecznością, wszyscy mnie tutaj znają. Wiedzą, że jestem nie tylko ponurym Polonusem, który warczy na dzieci, ale także artystą, który robi takie użytkowe rzeczy jak ta balustrada nad rzeką. Gdy pierwszy raz przyjechałem do Utrechtu po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, po krakowskim myśleniu artystycznym, myśleniu o tym, co to jest dzieło sztuki, to stwierdziłem, że to co tutaj jest, to 'wielkie nic'. Przyjechałem przecież z naszego "Paryża Europy Południowo-Wschodniej"... Z czasem zdałem sobie jednak sprawę, że takie małe rzeczy mają duży wpływ na otoczenie i powodują, że zupełnie inaczej się żyje. Tego mi brakuje bardzo w Krakowie. Bo na przykład w krakowskich parkach co jakiś czas powstaje jakaś rzeźba, ale niestety - ciężka, z betonu, bo gdyby była z brązu, to zaraz by ją zdemontowali i ukradli. Holendrzy bardzo starają się, żeby rzeczy w ich otoczeniu były ładnie zaprojektowane, żeby było miło żyć. Na początku się tego przestraszyłem...

Czego?

No, tego mostu, tej balustrady. To jest moja pierwsza realizacja sztuki użytkowej, czyli takiej, która musi spełniać różne warunki, np. bezpieczeństwa. Trzeba było wszystko ustalać z gminą. To jest coś zupełnie innego niż namalować sobie samemu coś na płótnie... Gdy się zdecydowałem na tę balustradę, to popchnąłem metodę wycinania laserem w stali do granic wytrzymałości. Każda kaczka w tej balustradzie jest inna, bo nie umiem robić kopii (śmiech). Kaczek jest tak wiele, że powstał efekt wręcz ażurowy. To było jak "zaczarowany ołówek". Dla mnie to była fantastyczna sprawa, że mogłem coś takiego zrobić. Każdy artysta staje przed różnymi wyzwaniami. Ważne jest zróżnicowanie stylu. Chyba zdałem ten egzamin, bo już mam zamówienie na kolejny projekt. To tak działa: jak coś widzą i się podoba, to są kolejne zamówienia.

Dlaczego w pana życiu pojawiła się Holandia ?

Jestem emigrantem romantycznym. Przyjechałem tutaj dla kobiety. Moja żona jest Holenderką. Poznaliśmy się podczas studiów. To przestroga dla rodziców: jeżeli nie chcecie, żeby dzieci wyjechały z kraju, żeby się nie wykorzeniły, to nie wysyłajcie ich na stypendia, na Erasmusa...

Jak wygląda życie polskiego artysty w Holandii? Było ciężko na początku?

Cały czas jest ciężko, nie żyję jak artysta, ale robię swoje, mam pracownię, maluję, rysuję. Co jakiś czas wystawiam swoje dzieła. Pogodziłem się z losem życia cichego, spokojnego, ale bardzo miłego, w bardzo fajnym mieście.

A jak jest odbierane to, że jest pan artystą z Polski?

Mam o tyle łatwiej, że jestem poliglotą, bardzo szybko i dobrze nauczyłem się niderlandzkiego, co otwiera drzwi. Mam nawet trochę fizjonomię Holendra (śmiech). Trudno mnie więc od początku rozgryźć, kim jestem.

Czuje się pan częścią holenderskiej Polonii?

Nie czuję się częścią Polonii, ale też jej nie unikam. Mam pewien kłopot, zresztą zawsze go miałem. Chodzi o moje nazwisko, które nie brzmi zbytnio po polsku. Moje nazwisko, które jest dziwne i pisze się dziwnie - zawsze wzbudzało podejrzenie, że jestem "nie nasz", że nie jestem "polski". Jednak jestem zapraszany przez polską ambasadę w Hadze co roku na spotkanie z artystami i co roku tam jadę, chociaż ostatnio nie mogłem. Jest tutaj polskie życie kulturalne. Są zasłużeni artyści jak na przykład Cyprian Kościelniak, który robi świetne ilustracje do gazety NRC Handelsblad.

Jesteśmy w pana pracowni. Są tu przeróżne dzieła. Jest pan raczej malarzem czy rzeźbiarzem?

Zawsze mówię, że jestem malarzem, bo skończyłem wydział malarstwa, ale robię różne rzeczy, jestem na granicy różnych stylów.

Jest tu sporo obrazów...

Te pochodzą z mojego okresu "gąbkowego"...

Jakiego?

No tak, malowałem na gąbkach ze starych materaców. Te gąbki wyglądają jakby to był piaskowiec. Może by trzeba było znaleźć jakąś lepszą nazwę... Bo rzeczywiście brzmi jakoś dziwnie. Żeby łatwiej było przełknąć fakt, że są to zwyczajne gąbki ze starych materaców... Te moje prace były wystawione kiedyś w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, jako podsumowanie młodej sztuki końca XX wieku.

A to są rzeźby opakowane?

Tak, to trochę nawiązanie do Kantora, rzeźby z taśmy pakunkowej. Ta rzeźba nosi tytuł "Centaur". Tu jest zad kobieco-koński. Ta duża rzeźba, to "birdwoman", to mój porachunek z przeszłością. To, że często używam głowy ptaka w ludzkim ciele pochodzi stąd, że jako dziecko strasznie bałem się albumu Hieronima Boscha, który leżał na stole rodziców. Słuchałem wiele opowieści wojennych. Na ulicach Krakowa spotykałem wariatów. Po naszej ulicy chodziła "słynna wariatka". Chodziła i krzyczała. Mama mi mówiła, że ta kobieta przeszła piekło w czasie wojny. Zresztą jako dzieci byliśmy bombardowani okropnościami z czasów wojny: te obowiązkowe wycieczki do Oświęcimia, książki, zdjęcia. Mając kilka, kilkanaście lat nie byliśmy na to w ogóle przygotowani. To potem znajduje oddźwięk w naszej wyobraźni, w emocjach...

Sam przyznaje się pan do wpływów Tadeusza Kantora. Czy to coś więcej niż tylko ta taśma pakunkowa?

Kantor nie tworzył z taśmą pakunkową, bo jej jeszcze nie było (śmiech), ale robił ambalaże papierem toaletowym. Mam krótki epizod współpracy z Tadeuszem Kantorem. Na trzecim roku studiów, na jego prośbę, malowałem jego rekwizyty. On chciał wtedy zrobić muzeum. To była wówczas dla mnie fajna przygoda, teraz widzę, że to nie miało większego sensu. Jemu chyba chodziło o to, żeby dać tym rekwizytom nowe życie. Na starość faceci mają coś takiego, że chcą przejść do wieczności i chyba on znajdował się na tym etapie życia. To było lato 1988 roku. Później przy jego sztuce "Moje urodziny", która była jego ostatnią sztuką, Kantor zawezwał mnie, postawił na środku i powiedział: Macie go słuchać, jak mnie. Oczywiście nikt mnie nie słuchał, nawet nikt mi nie mówił "dzień dobry", gdy tam przychodziłem. Po czterech dniach - zrezygnowałem, bo były przez cały czas kłótnie. Kantor był wielkim artystą-plastykiem. Także teatr był dla niego medium. Uwielbiał naginać ludzi do swoich własnych pomysłów, dlatego praktycznie nie miał profesjonalnych aktorów, bo byli niezdyscyplinowani i robili swoje, nie byli żywymi kukłami, a Kantorowi były potrzebne żywe kukły. To nie jest uwłaczaniem, taka była jego wizja. Kantor to był trochę taki lalkarz, który pociągał za wirtualne sznurki, które były stworzone z jego słowotoku, z jego komunikacji z ludźmi. On w końcu w te sznurki sam się zaplątał, bo ludzie go nie rozumieli i nie chcieli rozumieć.

A te czarne rysunki?

To rysunki czarnym silikonem. To mój własny wynalazek... Jest to zwykły, czarny silikon, taki do uszczelniania np. okien. We wszystkim jest piękno, trzeba je tylko wydobyć. Ze wszystkiego można zrobić coś co jest interesujące, estetycznie wyzywające, coś co zmienia nasze spojrzenie. Silikon jest fajny, bo powstaje efekt pasty, który przypomina pracę olejnymi farbami. W silikonie jest olej, który pozostawia bardzo fajne lśnienie. I to lśnienie  bardzo, bardzo długo się utrzymuje. Ponadto silikon wysycha szybko. Mam od razu taki rezultat jaki chcę. Robię te rysunki na papierze, bardzo drogim, eleganckim, którego nie da się werniksować. Powstaje taki kontrakt między przemysłowym silikonem, a pięknym drogim papierem. Te silikony wystawiałem we wrześniu zeszłego roku w Krakowie w galerii "Olympia".