Ustąpienie ze stanowiska szefa Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka i wybór Martina Schulza oznaczają, że Polska na pewno straci wpływy w europarlamencie. Schulz jest niemieckim politykiem i będzie dbał o interes swojego kraju. A warto pamiętać, że niemieccy eurodeputowani są bardzo zdyscyplinowani i często głosują tak, jak chce tego Berlin - bez względu na przynależność partyjną.

Schulz to jednak także zagorzały Europejczyk, a nawet - federalista. Będzie więc zabiegać o utrzymanie wspólnotowej metody głosowań - która gwarantuje większą solidarność - a przede wszystkim starać się o wzmocnienie roli europarlamentu. Dla Polski to korzystne, bo PE najczęściej stoi po stronie krajów biedniejszych i mniejszych, np. w negocjacjach budżetowych.

Schulz będzie chciał odgrywać większą polityczną rolę niż Buzek i nie będzie tak ugodowy jak polski przewodniczący. Na unijnych szczytach, gdy zasiądzie do stołu przywódcami 27 krajów, nie będzie skory do kompromisu. Może być nawet awanturniczy, a na pewno będzie niesforny. Powszechnie uchodzi za trochę nieobliczalnego, znany jest także z ciętego języka i wybuchowego charakteru. To może być czasami przeszkodą - ale i zaletą, bo Schulz nie jest zwolennikiem dyktatu francusko-niemieckiego w Unii Europejskiej. Nie będzie więc miał żadnego problemu z tym, by wprost i dosadnie zwrócić się do prezydenta Francji czy kanclerz Niemiec.

Jako zagorzały socjaldemokrata Schulz może jednak faworyzować lewacką wizję Europy i wejść w niepotrzebne, ideologiczne konflikty z politykami prawicowymi, np. z Wielkiej Brytanii czy Polski. Jego przeciwnicy obawiają się też - jak mówią - "dyktatu" Niemca. Schulz będzie musiał się bardzo starać, by reprezentować na zewnątrz stanowisko całego europarlamentu, a nie - jak do tej pory - wizję swojej frakcji.

Otoczenie niemieckiego przewodniczącego zapowiada, że jego styl sprawowania funkcji będzie bardziej dynamiczny i otwarty niż Buzka. Czy tak będzie naprawdę - ocenimy za dwa i pół roku.