Stanowisko rządu Ewy Kopacz w sprawie uchodźców podyktowane jest wyłącznie strachem przed PiS. W jego podejściu do sprawy imigracji nie chodzi o pozycję naszego kraju w Unii, czy o niepokój społeczeństwa związany z uchodźcami z Afryki, ale o kalkulacje polityczne. Na rozpoczynającym się szczycie UE rząd nie chce się zobowiązać do przyjęcia uchodźców, bo obawia się, że przez to przegra wybory.

"My zgadzamy się na przyjęcie kilku tysięcy uchodźców z Afryki, a Duda w tym czasie zostaje zaprzysiężony na prezydenta" - to koszmarna wizja rządzących. Nie potrafią więc stawić czoła wyzwaniu, które i tak nie zniknie. Nie tylko dlatego, że imigracji nie da się zatrzymać, ale choćby dlatego, że z propozycji Donalda Tuska na szczyt wynika, że do końca lipca i tak trzeba będzie zadeklarować ilu uchodźców każdy kraj gotowy jest przyjąć.

Nie będzie to "obowiązkowe" (Tusk wystrzega się tego słowa w swoim dokumencie), ale po prostu - wymuszone. A to oznacza, że przyklei się do nas opinia kraju - niesolidarnego  a nie uzyskamy w zamian nic (bo i tak uchodźców trzeba będzie przyjąć). Praktycznie od momentu, gdy Komisja Europejska przedstawiła swoją propozycję było jasne, że od przyjmowania dużych grup uchodźców nikt się nie wywinie. Rząd tego nie przewidział, a Tusk wcale nie pomógł.

Warszawa dała się zaskoczyć. Okazało się, że nie ma polityki migracyjnej, nie ma przygotowanych centrów dla uchodźców, nie ma nawet danych, którymi można by przekonać, że rzeczywiście jest u nas "presja migracyjna ze Wschodu". Argument z Ukraińcami, którzy masowo do nas przyjeżdżają (700 tys. darmowych wiz rocznie) nie jest przekonujący, bo ci Ukraińcy, którzy pracują na polach czy sprzątają polskie domy - nie są uchodźcami. A na ich pracy - po prostu także korzystamy.

Natomiast ten milion "wewnętrznie przesiedlonych" - może rzeczywiście jest zagrożeniem, ale rząd musi uważać, żeby Unia nam wówczas nie przypomniała naszego "nie" gdy chodziło o uchodźców z Afryki. Jeżeli teraz zostawimy Włochy bez pomocy, to Bruksela może się nam odwdzięczyć "pięknym za nadobne".

Rząd w sprawie uchodźców nie potrafi spojrzeć perspektywicznie, gdyż widmo porażki wyborczej przesłania mu horyzont. Nie dostrzega szansy, jaką może być dla naszego kraju taka próba, w sensie duchowym i materialnym. Imigracja - dobrze przygotowana, oparta na rozmowie ze społeczeństwem, może nawet wsparta przez Kościół - może być wzbogacająca. A dzięki pomocy Unii możemy rozbudować infrastrukturę, by przygotować się na ewentualną migrację ze Wschodu, w razie pogorszenia się sytuacji na Ukrainie.

Trzeba przyznać, że wśród polityków PO są pewne wątpliwości co do stanowiska rządu i są podziały. Nie wszystkim podoba się forsowane "nie" i nasze przywództwo w tej sprawie w Grupie Wyszehradzkiej. Padają zarzuty o amnezję. Jeden z polityków PO przypomina, że Węgry, które się nami teraz wysługują, bo najbardziej odczuwają problem imigracji - regularnie zostawiały nas na lodzie, począwszy od negocjacji w sprawie członkostwa w UE. "Niech sobie przypomną - mówi o rządzących inny z moich rozmówców - że też niektórzy z nas także byli kiedyś politycznymi uchodźcami i przyjmowano nas wówczas gościnnie". Z ust innego polityka pada argument politycznie poprawny, że nie można dzielić uchodźców na lepszych i gorszych, tych z Południa i tych ze Wschodu, bo polityka migracyjna musi być jedna.

Mimo pewnego oporu w szeregach Platformy i słabych argumentów w rozmowach w Brukseli - Ewa Kopacz będzie jednak bronić radykalnego stanowiska "na nie". Jest zbyt przerażona perspektywą przegranej w wyborach, by zając bardziej konstruktywne stanowisko i zacząć od rozmowy ze społeczeństwem, które może jest bardziej otwarte i mniej rasistowskie niż jej się wydaje.