"Smells like hell, tastes like heaven". Młodej Malezyjce, które oprowadzała nas po części Kuala Lumpur świeciły się oczy, kiedy zachwalała walory duriana. Błysk w oku, na twarzy uśmiech od ucha do ucha. "Lea" w tych zachwytach nie jest odosobniona. Azjaci kochają jeść duriany - owoce, które pachną tak, że robi się mdło.

Durian stał się niemal kulinarnym symbolem, znakiem rozpoznawczym Azji południowo-wschodniej. Kiedy jechałam tam po raz pierwszy wiedziałam, że na bazarach z jedzeniem, obok marakui, różowego rambutana i pitai znajdę też owoc, który ani nie wygląda atrakcyjnie, ani słodko nie pachnie. Wcale nie szukałam, to durian sam przyszedł do mnie. Na najbardziej kulinarnej ulicy Khao San w Bangkoku poczułam nagle ciężki, mdły, trochę spleśniały zapach. Kilka metrów przede mną stał wózek z kilogramami obranych i przygotowanych do zjedzenia durianów. Obok niego sterta rozbitych skorup. W rozgrzanych krajach Azji południowo-wschodniej wszystko pachnie intensywniej, ale ten zapach można bezbłędnie wyłowić ze zmieszanych woni ulicznej kuchni, tłuszczu, spalin i brudu. Jest jedyny w swoim rodzaju. Może nie będziecie zatykać przy nim nosa, ale... będziecie chcieli szybko o nim zapomnieć.  

Kilka lat temu naukowcy z niemieckiego Centrum Badawczego Chemii Spożywczej we Freising dokładnie przebadali duriana. Policzyli, że ma on 41 odorantów - substancji zapachowych. Wśród nich są związki, które odpowiadają za odczuwanie zapachu owocowego, co nie powinno dziwić, ale też zapachu... siarki, cebuli, zgnilizny i kapusty... Zagadka rozwiązana. Nie bez powodu próbując duriana miałam wrażenie, jakbym po dwóch tygodniach wyciągnęła z walizki zapomniany ser pleśniowy przywieziony ze Szwajcarii. Na długo zostaje w pamięci. A to dopiero pierwsze durianowe wrażenia!

Nie bez powodu Azjaci mówią "KING Durian". Jest naprawdę królewskich rozmiarów, gruba zielonkawa skóra, w której schowany jest żółty jadalny miąższ, najeżona jest kolcami. Już pierwsze podejście może być bolesne :). Śmierdzi, kłuje. Generalnie wszystko przemawia za tym, żeby go nie jeść. Spróbowałam. O ile, jeśli chodzi o zapach - to nie ma o czym dyskutować, tak smak budzi różne emocje. Azjaci mówią o nim "niebiański". Moim zdaniem - durian smakuje tak, jak pachnie. Ciężko, trochę pleśnią, mdło. Choć trzeba mu to przyznać - jest słodki. Może do tego smaku trzeba dojrzeć, tak jak niektórzy dojrzewają do smaku oliwek, czy melona. A może z tą miłością trzeba się urodzić?

Pierwszy raz duriana zjadłam z ciekawości, drugi - żeby się przekonać, czy naprawdę może być aż tak źle, trzeci - już chyba tylko dla zasady. Czwartego razu na razie nie będzie.

Może to nawet lepiej, bo miłośnicy duriana muszą cierpieć prawdziwe katusze - w Singapurze nie można go wnosić do metra. Nie można z nimi też wchodzić do samolotu, wielu miejsc publicznych, czasem na uczelnie. W autobusach w Malezji i Tajlandii - gdzie miesza się mnóstwo zapachów (także tych nieprzyjemnych), ten jeden jest na cenzurowanym. Taki azjatycki paradoks - Azjaci zniosą wiele, nawet przykry zapach suszonych na słońcu ryb, ale durian to jednak za wiele. 

W całości do Europy na pewno samolotem sami go nie przywieziemy, choć można pokusić się o duriana w innej postaci - w sklepach są ciastka z durianem, cukierki, lody (w Malezji dodaje się go nawet do cendolu - lokalnego przysmaku z wiórek lodu i owocowych, a nawet warzywnych sosów), marmolady, herbaty. O nielegalnym "przemycie" całego owocu lepiej nawet nie myśleć, bo duriana nawet jeśli nie widać, to... przecież doskonale czuć. 

Czasem można go znaleźć w polskich sklepach, niektóre internetowe portale mają go w swojej ofercie. Cena sięga kilkudziesięciu złotych, co przy azjatyckich jest kosmiczną kwotą. Tylko kto odważy się wnieść ten zapach do swojego domu? ;) A w chwilach desperacji - nie warto łączyć go z alkoholem, bo to podobno mieszanka bardzo wybuchowa...