Trwają gorące, pełne emocji spory o kształt polskiej oświaty i raczej nie uspokoi ich podpis Prezydenta RP pod ustawami wprowadzającymi zmiany edukacyjne w życie. Głównie dotyczą one kwestii struktury szkolnej, ogniskując się wokół „być, albo nie być gimnazjów”. Tymczasem ta sprawa ma charakter marginalny dla zdecydowanej poprawy jakości kształcenia i wychowania w polskich szkołach.

Edukacja przegrywa z bieżącą polityką

Po raz drugi w ciągu ostatnich dwudziestu lat kształt szkolnej struktury znalazł się w centrum edukacyjnych sporów. Można stwierdzić, że znowu forma dominuje nad treścią. Chociaż - co trzeba zaznaczyć - reforma prof. Mirosława Handke była spokojniej i dłużej przygotowywana niż obecnie proponowane zmiany oraz - co trzeba podkreślić - została przez jego następczynie w gmachu na al. Szucha istotnie zniekształcona. W efekcie działające obecnie gimnazja są bardzo odległe od modelu proponowanego przez niego. Równocześnie, podobnie jak wówczas, nie udało się obecnie zbudować wokół reformy ponadpartyjnego porozumienia. Taka sytuacja stanowi potężne zagrożenie dla stabilności pracy polskich szkół, gdyż wielce prawdopodobne jest podjęcie przez przeciwników obecnie proponowanych zmian po ewentualnym objęciu przez nich władzy działań kontr-reformatorskich. Poza tym ulokowanie reformy edukacyjnej w obszarze bieżących polskich sporów politycznych sprawia, że trudno o niej merytorycznie rozmawiać. Z jednej, rządowej strony słyszymy bowiem głosy o jakoby cudownym eliksirze, którym dla polskiej szkoły będą zmiany proponowane przez minister Zalewską, a z drugiej opozycyjnej słyszymy o absolutnej katastrofie, jaką spowodują owe zmiany. Tymczasem politycy obydwu zwaśnionych obozów popełniają poważny błąd niedostrzegania rzeczywistych problemów polskiej edukacji.

Tak na marginesie, można obserwować interesujące zjawisko. Oto sporo zwolenników - i to często bezkrytycznych - reformy ministra Handke teraz zdecydowanie ją krytykuje, a z kolei ci, którzy wówczas ją kontestowali (np. ZNP i jego prezes oraz środowiska lewicowe) teraz są wielkimi obrońcami wprowadzonych przez nią rozwiązań. Mamy niestety do czynienia z klasycznym wzięciem w nawias samodzielnego myślenia o istocie sprawy i poddanie się bieżącemu stanowisku politycznemu środowisk, z którymi poszczególne osoby są związane. W ten sposób zamiast autentycznej dyskusji o reformie oświaty mamy kolejną odsłonę trwającej od lat w Polsce bijatyki politycznej, tym razem z oświatowymi pociskami. Wszystko to sprawia, że praktycznie niemożliwa jest spokojna rozmowa o koniecznych w Polsce zmianach systemu oświatowego. Zmiany te są rzeczywiście konieczne, gdyż mamy do czynienia z prawdziwą katastrofą jakości kształcenia w naszych szkołach. W efekcie ich absolwenci są coraz gorzej przygotowani do studiowania, ale także do podejmowania czekających na nich na rynku pracy zadań. Jednak źródłem tego nie są gimnazja, ale fatalna koncepcja kształcenia z absolutnym obniżeniem wymagań, zarówno dla uczniów, jak i dla nauczycieli. Ową koncepcję wdrażały do naszej oświaty panie kierujące ministerstwem edukacji w latach 2007 - 2015.  

Katastrofa kształcenia w obszarze nauk ścisłych

Trzeba zauważyć, że mamy obecnie w Polsce do czynienia ze szkołą, która ma ogromny problem z dobrym przygotowaniem swoich absolwentów w praktycznie każdym obszarze kształcenia. Jednak, o czym niezbyt często się wspominana szczególnie dramatycznie przedstawia się dzisiaj obszar kształcenia matematyczno - przyrodniczego, który został absolutnie zinfantylizowany. Można stwierdzić, że szczególną ofiarą polskich reform oświatowych wcale nie jest historia, ale jest nią fizyka, ale także matematyka.

Generalnie polska edukacja nie zmierzyła się z problemem masowości kształcenia na coraz wyższych poziomach i związanym z tym problemem zachowania odpowiedniej jakości kształcenia. Jedyną odpowiedzią polskich polityków na związane z tym wyzwania było stopniowe obniżanie wymagań. W efekcie mamy dzisiaj w Polsce do czynienia z edukacją pozorną, gdyż nie ma mowy o rzeczywistym nauczaniu i wychowywaniu bez autentycznych wymagań. Stąd też ofiarami takiego działania musiały stać się fizyka, chemia i matematyka, czyli przedmioty szczególnie wymagające rzetelnej, systematycznej pracy, powiązanej z pokonywaniem coraz wyższych trudności. Zostały one przez zwolenników tzw. przyjaznej szkoły potraktowane jako obszary wiedzy groźne dla "przyjemnego" nauczania. W efekcie doszło do sytuacji, w której przeciętny absolwent obecnej polskiej szkoły średniej nie ma wiedzy i umiejętności pozwalających mu na studiowanie nauk ścisłych i technicznych. Tymczasem tej kwestii zdają się nie dostrzegać reformatorzy z kręgu minister Anny Zalewskiej. Są oni bowiem tak mocno skoncentrowani na przeprowadzeniu zmian strukturalnych i zwiększeniu liczby godzin historii, że zupełnie nie zauważają innych spraw. Przedstawione przez nich pod koniec listopada ubiegłego roku propozycje podstaw programowych dla szkół podstawowych z matematyki, czy też z fizyki wcale nie odbiegają od zasad nauczania tych przedmiotów wprowadzonych przez ekipę minister Hall, czyli można stwierdzić, że jest to kontynuacja infantylizacji nauczania tych przedmiotów. Poza tym czytając propozycje podstawy programowej z fizyki miałem wrażenie obcowania z dokumentem sprzed co najmniej pięćdziesięciu lat.

Czy polscy uczniowie polubią historię?

Skądinąd po lekturze projektu podstawy programowej z historii dla szkół podstawowych muszę ze smutkiem zauważyć, że jego autorzy nie zadali sobie trudu wykreowania interesującej koncepcji nauczania tego przedmiotu, a jedynie powielili dotychczas obowiązującą metodykę szkoły przekazu, czyli szkoły w której uczeń bezrefleksyjnie słucha przekazywanych mu przez nauczyciela treści. Obawiam się, że takie nauczanie historii wcale nie zbuduje postaw młodych Polaków dumnych ze swej historii i umiejących o niej z pasją rozmawiać. Dla osiągnięcia tego celu szczególne znaczenie winno mieć prezentowanie osiągnięć Pierwszej Rzeczypospolitej i pokazywaniu jej obywateli jako ludzi dumnych ze swojego państwa i niemających żadnych kompleksów. Z kolei w dalszym ciągu ucząc się o czasach zaborczych, polski uczeń w minimalnym stopniu będzie miał szansę dowiedzieć się o historii ziem zaboru austriackiego i pruskiego (niemieckiego). Może on nie dowiedzieć się o wielkiej pracy krakowskich konserwatystów i wielkopolskich ludzi pracy organicznej. W ten sposób w dalszym ciągu nie będzie rozumiał, że były bardzo różne, nie tylko insurekcyjne, polskie drogi do niepodległości. Skądinąd mam poważne wątpliwości, czy w zreformowanej polskiej szkole uczniowie dowiedzą się również o fenomenie lwowskiej szkoły matematycznej.

Trzeba poważnie rozmawiać ...

O tych i innych istotnych dla poziomu wykształcenia młodych Polaków kwestiach wcale nie rozmawiają ze sobą zwolennicy i przeciwnicy zmian edukacyjnych. Zamiast tego toczą pełne emocji i w istocie bezproduktywne spory. Może jednak warto to przerwać i porozmawiać poważnie o modelu kształcenia polskich uczniów w kontekście wyzwań współczesnego świata, bez bieżącego politycznego zacietrzewienia i bez koncentrowania swojej uwagi na szkolnej strukturze.