W wygłoszonym w minionym tygodniu expose premier Beata Szydło zasygnalizowała również edukacyjne priorytety swojego rządu. Niestety z ich analizy nie wyłania się spójny i logiczny program koniecznych zmian, mogących przyczynić się do poprawy jakości kształcenia w polskich szkołach. Niektóre z zapowiedzi pojawiały się już wcześniej w wypowiedziach poprzednich premierów, czy też ministrów edukacji (odbiurokratyzowanie oświaty, czy też reforma szkolnictwa zawodowego) i ulatywały w przestrzeń bez żadnych skutecznych działań. Być może teraz będzie inaczej...

Wśród zapowiadanych pilnych działań znalazł się powrót do obowiązku szkolnego dla siedmiolatków oraz danie rodzicom możliwości decydowania o ewentualnym wcześniejszym o rok rozpoczynaniu przez dzieci obowiązkowej edukacji. Realizacja tego od 1 września 2016 r. jest jak najbardziej możliwa i będzie spełnieniem zgłaszanych przez bardzo wielu rodziców postulatów oraz zakończy zupełnie niepotrzebny konflikt wygenerowany przez uporczywie forsowane przez poprzednie trzy szefowe MEN, wbrew znacznej części obywateli, obniżenie wieku rozpoczynania przez dzieci obowiązkowej nauki. Oprócz tej kwestii pani premier zapowiedziała stopniowy powrót do ośmioletniej szkoły podstawowej oraz "przedgimnazjalnej" struktury szkół średnich, a także przywrócenie "pełnego nauczania historii i klasycznego kanonu lektur". Stwierdziła również, że jedną z pierwszych decyzji minister edukacji w jej rządzie będzie likwidacja dwóch godzin z nauczycielskiego pensum, dołożonych do niego przez minister Hall.

Waga poruszonych przez premier Beatę Szydło problemów edukacyjnych jest bardzo różna, część z nich ma charakter bardzo szczegółowy, a część stanowi zapowiedź generalnych zmian systemu.  Właśnie owe zmiany o generalnym charakterze wymagają szczególnej rozwagi i winny zostać poprzedzone spokojnymi i poważnymi analizami oraz poszukiwaniem ponadpartyjnego porozumienia dla nich, aby za kilka (kilkanaście) lat nie doszło np. do kolejnej zmiany struktury szkolnej. Równocześnie trzeba zaznaczyć, że najpierw powinna zostać zaprezentowana podstawa programowa kształcenia ogólnego, z precyzyjnie zakreślonym profilem absolwenta polskiej szkoły, gdyż obecne kłopoty z jakością kształcenia wynikają w znacznej mierze z kształtu obowiązującej od 1.09.2009 roku podstawy programowej, a dopiero potem można podjąć rozmowę o zmianach struktury systemu szkolnego. W tej materii nie można poprzestać tylko na rozważaniu kwestii ograniczeń programowych wprowadzonych przez ekipę minister Hall do kształcenia humanistycznego, ale trzeba także pamiętać o spustoszeniu, jakie poczyniła ona w nauczaniu przedmiotów matematyczno - przyrodnicznych. W Polsce niestety ciągle mamy edukację, w której kształcenie w zakresie przedmiotów ścisłych spychane jest na drugi plan, co stanowi potężne zagrożenie dla naszej przyszłości. Stąd też trudno sobie wyobrazić, aby doszło u nas do protestów w obronie nauczania matematyki, fizyki, czy też chemii, a przecież  podstawa programowa obowiązująca od 2009 r. niebywale zinfantylizowała nauczanie tych przedmiotów. W istocie wielkim polskim wyzwaniem jest przygotowanie poważnego krajowego kanonu kształcenia ogólnego, z dobrym zbalansowaniem obszaru science i humanistyki. Stąd też nie wystarczy powtarzać, że trzeba "odbudować" nauczanie historii i literatury, gdyż bez tego co wnoszą do kształcenia nauki ścisłe absolwent polskiej szkoły będzie w dalszym ciągu bardzo zubożony intelektualnie. Warto zauważyć, że ludzie nauk ścisłych nie mają kłopotów z dobrą znajomością historii i literatury. Oprócz tego nie można nie dodać, że kształcenie w tym obszarze wyrabia u człowieka umiejętności i nawyki krytycznego myślenia oraz systematycznej pracy, z czym przeciętni absolwenci naszych szkół mają poważne kłopoty. Stąd też trzeba wreszcie podjąć działania, aby młodzi Polacy otrzymali możliwość uzyskania rzeczywiście pełnego i dobrego wykształcenia ogólnego, będącego podstawą do kontynuowania specjalistycznej edukacji.

Myśląc o zbudowaniu dobrej polskiej szkoły nie można pominąć kwestii jakości pracy niektórych nauczycieli, gdyż bez poważnego podjęcia tej sprawy nie uzyskamy sukcesu edukacyjnego, nawet po opracowaniu idealnej podstawy programowej. Stąd też konieczne są działania dotyczące kształcenia i doskonalenia nauczycieli oraz stawianych im wymagań, a także podjęcie prac nad skonstruowaniem autentycznie motywacyjnego systemu nauczycielskich wynagrodzeń, w którym ich wysokość zależałaby w znacznej mierze od efektów pracy. Niestety nauczyciele pojawili się w treści expose jedynie w kontekście zmniejszenia o dwie godziny obowiązującego ich pensum. Owe dwie godziny dodane zostały wprawdzie do osiemnastogodzinnego pensum dydaktycznego przez minister Hall, mieszczą się jednak w wynikającym z Karty nauczyciela czterdziestogodzinnym czasie pracy. Można zżymać się na sposób ich wprowadzenia, jednak czynienie z ich likwidacji priorytetu oświatowego stanowi bardzo zły sygnał i świadczy o przedkładaniu korporacyjnego interesu pracowników nad interes uczniów.

Równocześnie trzeba zauważyć, że pani premier mówiąc o edukacji nie zwróciła uwagi na kwestię dramatycznie obniżonych wymagań. Zamiast eksponować sprawę owych dwóch "dodatkowych" godzin nauczycielskiego pensum mogła zapowiedzieć likwidację możliwości promowania uczniów z oceną niedostateczną i nadania poważnej rangi maturalnym wymaganiom. W polskiej szkole doszło bowiem w ciągu ostatnich lat do prawdziwej dewastacji wymagań. Innym istotnym brakiem w oświatowej części expose było pominięcie kwestii marnowania publicznych pieniędzy w polskiej oświacie na zadania kompletnie niepotrzebne uczniom i nauczycielom, a związane z ciągłą rozbudową, kosztownych pozaszkolnych struktur administracyjno - edukacyjnych. Być może wspomniane w expose odbiurokratyzowanie oświaty będzie dotyczyło uwolnienia jej z tej rozbudowanej narośli, chociaż równocześnie nowa minister edukacji zamierza wzmocnić rolę kuratoriów oświaty, a to może przynieść efekty zgoła odwrotne. Kuratoria oświaty w obecnej postaci są bowiem strukturami, które nie tylko, że nie pomagają skutecznie w pracy dyrektorom szkół i nie wspierają merytorycznie lokalnej, samorządowej polityki oświatowej, ale bardzo często utrudniają im pracę. Ich głównym zadaniem stało się prowadzenie "badań" jakości pracy szkół, które służą nie tyle do pokazywania ich rzeczywistego stanu, ile do jego zamazywania. Zresztą wydanie 80 mln zł na ów system przez trio pań Hall - Szumilas - Kluzik-Rostkowska to jeden z większych skandali ostatnich ośmiu lat w oświacie. Tak na marginesie, trzeba mieć nadzieję, że wreszcie skończy się czas marnotrawienia znacznej części przeznaczonych na oświatę unijnych pieniędzy, a uruchamiane w ich ramach programy będą służyły autentycznym potrzebom uczniów i nauczycieli.

Można odnieść wrażenie, iż oświatowe zamierzenia nowego rządu są refleksem najmocniej obecnych w przestrzeni publicznej problemów, stąd też być może wynika ich niespójność i powierzchowność. Jeżeli jednak prace nad ich realizacją będą miały spokojny, merytoryczny, uporządkowany przez istotne priorytety przebieg to istnieje duża szansa, że przyczynią się do stworzenia koalicji na rzecz budowy dobrej i wymagającej polskiej szkoły.