Im bliżej początku nowego roku szkolnego, tym coraz bardziej uwidacznia się chaos towarzyszący wprowadzanym do polskiej oświaty poważnym zmianom, związanym z obniżeniem wieku rozpoczynania przez dzieci obowiązku szkolnego oraz zapewnieniem pierwszoklasistom rządowego „bezpłatnego” podręcznika. W tym drugim przypadku będziemy mieli do czynienia z pierwszym etapem podręcznikowej rewolucji, w ramach której w ciągu najbliższych lat programem nieodpłatnych podręczników mają być objęci wszyscy uczniowie szkół podstawowych i gimnazjów.

Mimo iż minął dopiero pierwszy kwartał 2014 roku, to mamy już uchwaloną w tym czasie jedną nowelizację ustawy o systemie oświaty, a kolejne dwie są w trakcie prac legislacyjnych (jedna to propozycja ministerialna, a druga poselska). Dwie ministerialne propozycje nowelizacyjne związane są z akcją "Bezpłatny podręcznik", a inicjatywa posłów PO z objęciem sześciolatków obowiązkiem szkolnym. Jak widać, póki co w 2014 r. mamy średnio jedną nowelizację ustawy na miesiąc, co dobitnie świadczy o braku przemyślanej polityki oświatowej rządu. Akcja podręcznikowa, podobnie jak poselska propozycja wprowadzenia do szkół nauczycieli asystentów, mających wspierać nauczycieli prowadzących zajęcia z najmłodszymi uczniami, wynika z pragnienia uspokojenia nastrojów wśród rodziców sześciolatków. Zresztą obydwie akcje podejmowane są przez polityków w kontekście zbliżającego się sezonu wyborczego. Stąd też niestety nie tyle ważne jest ich dobre przygotowanie, ile silny efekt propagandowy. Oto dobry i troskliwy rząd zapewnia najmłodszym uczniom nieodpłatny podręcznik i wzmocnioną opiekę nauczycielską w szkołach, a więc rodzice powinni być spokojni i bez żadnych obaw wysłać swoje sześcioletnie dzieci do szkół. A tymczasem te zabiegi rządzących, podobnie jak wcześniejsze, są odrzucane przez znaczną część rodziców.

Najprawdopodobniej od 20 do 30 proc. sześciolatków urodzonych w pierwszej połowie 2008 r., mających podjąć szkolną naukę od września br. nie uczyni tego. Taka bowiem jest skala odroczeń rozpoczynania obowiązku szkolnego przez dzieci sześcioletnie na podstawie orzeczeń poradni psychologiczno-pedagogicznych. Sporo sześciolatków, które rozpoczną naukę w br. uczyni to korzystając z edukacji domowej, a jeszcze więcej trafi do szkół niepublicznych. Można szacować, iż w szkołach publicznych rozpocznie we wrześniu naukę mniejszość sześciolatków urodzonych w pierwszej połowie 2008 r. Jest to wyraźny dowód, jak nieskuteczna była rządowa akcja promowania wysłania sześciolatków do szkoły, akcja która kosztowała polskiego podatnika niemałe pieniądze. W tej sprawie kluczowe znaczenie miała arogancja polityków, którzy odrzucili obywatelski wniosek o referendum edukacyjne. Zapomnieli oni jednak, iż Polacy bardzo nie lubią narzucania im czegokolwiek i w takiej sytuacji uruchamiają swoją naturalną kreatywność.

Podjęta przez posłów próba wpisania do prawa oświatowego możliwości pracy w nauczaniu początkowym asystentów nauczycieli to dobry pomysł. Jego realizacja mogłaby zdecydowanie poprawić warunki nauczania w ponad dwudziestoosobowych pierwszych klasach (do takich w większości trafią sześciolatki, szczególnie w miejskich szkołach), przyczyniając się do ułatwienia szkolnej aklimatyzacji najmłodszych uczniów. Dwóch nauczycieli pracujących z tak liczną grupą uczniów ma naturalnie zdecydowanie większe szanse na nawiązanie autentycznej relacji z każdym dzieckiem niż jeden z nich. Trzeba podkreślić, iż nauczyciel-asystent ma posiadać pełne kwalifikacje pedagogiczne. Problem jedynie w tym, iż pomimo uchwalenia przez posłów nowelizacji ustawy zawierającej zapisy o asystentach nauczycieli nie wiadomo, z jakich środków mieliby być oni wynagradzani. Nie po raz pierwszy ludzie kreujący rządową politykę oświatową czynią milczące założenie, iż będzie to zadanie, które sfinansują samorządy ze swoich budżetów. Tymczasem zdecydowana większość polskich samorządów nie ma takiej możliwości. W ten sposób znowu usłyszymy niebawem o troskliwym rządzie i niedobrych samorządowcach. W tej sprawie przestrzeń publiczna zdominowana została jednak dyskusją nie o sensie tego pomysłu w kontekście jakości oferty edukacyjnej dla najmłodszych uczniów, ale protestami związków zawodowych niezgadzających się na zatrudnianie owych nauczycieli na podstawie Kodeksu pracy. Związkowcy domagają się zatrudniania ich na podstawie Karty nauczyciela, nie zwracając uwagi, iż wyraźnie zwiększyłoby to koszty tego przedsięwzięcia. Krótko mówiąc mamy oto niezły pomysł, brak pieniędzy na jego realizację oraz możliwą potężną awanturę o marginalia. Być może to również jest element jakiejś strategii działania rządzących …

To, iż MEN ma problemy z rachunkami i dość swobodnie traktuje wszelkie szacunki kosztów swoich pomysłów możemy z kolei obserwować w akcji podręcznikowej. Oto po konsultacjach wewnątrzrządowych koszty operacji podręcznikowej, planowanej na lata 2014 - 2023, podskoczyły o 335 mln zł (z 3,36 mld na 3,695 mld zł). Równocześnie urzędnicy Ministerstwa Finansów uświadomili swoim kolegom z MEN, iż nie mogą oni zakładać, że na realizację tego przedsięwzięcia wykorzystają środki rządowej rezerwy na nadzwyczajne wydatki, związane np. z klęskami żywiołowymi. Co w takiej sytuacji zrobili lokatorzy gmachu na al. Szucha? Otóż uznali, iż skorzystają z własnej rezerwy, która jednak jest wyraźnie mniejsza od potrzeb podręcznikowej reformy. Innymi słowy przyjęli oni założenie, iż "jakoś to będzie, byle udało się przed wyborami zacząć". Zresztą niektóre uwagi znajdujące się w pierwotnym MEN-owskim uzasadnieniu podręcznikowej nowelizacji ustawy zasługiwały na miejsce w antologii humoru zeszytów szkolnych. M.in. mogliśmy przeczytać, iż dzięki rządowej akcji podręcznikowej zwiększą się wpływy do budżetu na skutek wydawania przez rodziców zaoszczędzonych na podręcznikach pieniędzy na zakupy towarów o wyższej stawce VAT, ba nawet podano kwotę 450 mln zł owego zwiększenia. Tylko "finansiści" minister Kluzik- Rostkowskiej wiedzieli skąd wytrzasnęli taką właśnie kwotę i na czym oparli swoje projekcje. Po konsultacjach ze swoimi kolegami z Ministerstwa Finansów, których skądinąd musiało to nieźle ubawić, zrezygnowali z sugerowania takich "korzyści" dla budżetu po wprowadzeniu programu "bezpłatnego" podręcznika dla uczniów objętych obowiązkiem szkolnym. Symptomatyczne jest, iż nie bardzo wiadomo dlaczego oświatowi urzędnicy zwiększyli koszty programu podręcznikowego akurat o 335 mln zł. Można domniemywać, iż wreszcie uświadomiono im, że dla dzieci niepełnosprawnych trzeba przygotować inne wersje podręczników. To, iż wcześniej tego nie zauważyli najlepiej ilustruje ich kompetencje.

Prześledzenie opinii składanych do podręcznikowej nowelizacji ustawy przez różne podmioty, w tym związane z rządem, pokazuje, iż często formułujący je ludzie mają większe wyczucie oświatowych realiów niż urzędnicy MEN-u. Jednak ci ostatni większość uwag z tych opinii zwyczajnie zignorowali, czym dali wyraźnie do zrozumienia, iż dla nich liczy się nade wszystko nie jakość tego projektu, ale efekt propagandowy.

Od 2008 r. kolejne szefowe MEN twierdziły, iż akcja "Sześciolatek w szkole" to najważniejszy projekt edukacyjny rządu. Teraz podobne opinie słyszymy o projekcie rządowego podręcznika. Jeżeli kluczowe dla rządu projekty edukacyjne są tak źle przygotowywane, to co można sądzić o innych oświatowych pomysłach tej ekipy?